Renault & Alpine Days: Prędkość w doborowym towarzystwie

Kadra polskich skoczków narciarskich i legendarne renault alpine A110 /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

Deszczowe majowe przedpołudnie. Wchodzę do małej kawiarni przy recepcji toru Modlin. Przy stoliku sześciu najlepszych skoczków narciarskiej reprezentacji Polski z Kamilem Stochem i Piotrem Żyłą na czele. Na tym jednak doborowe towarzystwo się nie kończy. Są z nami także Anna Dereszowska, Olga Frycz, Lidia Popiel i Maciej Zakościelny. W roli gospodarza - Leszek Kuzaj. Jego obecność zdradza jedno: przed celebrytami nikt nie rozwinie tu czerwonego dywanu. Tego dnia uwaga skierowana zostanie na nieco inny gwiazdozbiór.

Szybki rzut oka przez szybę na "paddock" i wszystko staje się jasne. Galaktyka nazywa się renault, a dwie najjaśniej świecące w jej konstelacji gwiazdy to nowe megane RS trophy i alpine 110A - zdecydowanie najszybsze i najbardziej emocjonujące samochody w aktualnej ofercie francuskiego producenta. Do dyspozycji gwiazd sportu, sceny i estrady, a także mojej przygotowano łącznie jedenaście testowych egzemplarzy, którymi mieliśmy tego dnia bezpiecznie poszaleć bez narażania na spotkanie z przedstawicielami drogówki.

Modlin to tor wręcz wymarzony na takie okazje. Składa się z dwóch części, a każda z nich zapewnia możliwość przećwiczenia innego wariantu jazdy. Na typową wyścigową pętlę dostajemy tylnonapędowe alpine, na część szkoleniową - mocarną "ośkę", czyli megane R.S. z napędem na przód.

Zanim jednak dostąpimy zaszczytu obcowania z setkami koni mechanicznych, obowiązkowa część teoretyczna. Specjaliści z Renault Sport tłumaczą, czym różnią się dwa modele, wymieniają ich atuty, a także instruują zasiadające tego dnia za kierownicą panie. "Nie bójcie się mocno deptać po hamulcu. Od tego jest tu ABS, żeby działał!". Krótki wykład na temat zasady działania aktywnego dyfuzora wygłasza Leszek Kuzaj, tłumacząc zawiłości aerodynamiki wyraźnie zaciekawionej Annie Dereszowskiej.

Reklama

W końcu jednak sucha zaprawa się kończy, niczym niechciana szkolna lekcja i zaczyna się to, na co wszyscy czekali. Zajęcia praktyczne za kółkiem! Podzieleni na grupy maszerujemy do swoich samochodów, gdzie czekają na nas instruktorzy. Skoczkowie rozsiadają się alpinach, mnie trafia się R.S. trophy w soczystym kolorze "żółty sirius".

- Ustaw fotel, sprawdź kierownicę. Zerknij w lusterka. Skrzynia w trybie automatycznym. Pierwsze kółko jedziemy delikatnie, zapoznajesz się z torem, dogrzewasz opony - słyszę na powitanie. Nie pada, ale ciemne chmury zwiastują deszcz. To niedobrze, bo na kołach "meganki" założone są semi-slicki bridgestone potenza 007. Świetne na suchy asfalt - na wilgotny i mokry - już nie tak rewelacyjne.

Zaciskam dłonie na kierownicy pokrytej przyjemną w dotyku alcantarą, czekam na sygnał... i ruszam. Napędzające przednią oś trzy setki koni mechanicznych nerwowo rwą się do galopu. Kiedyś w tym segmencie wystarczyła połowa z tej mocy, by dostarczyć adrenaliny. Ale w piaskownicy, w której bawią się hot-hatche A.D. 2019 obowiązują dziś nowe, o wiele bardziej brutalne zasady. Ale są też technologie wspomagające: szpera Torsena, wielkie zaciski hamulcowe Brembo pracujące z dwumateriałowymi, aluminiowo-żeliwnymi tarczami, utwardzone zawieszenie, czy też system 4Control, odpowiadający za skręt kół tylnej osi. To wszystko po to, by jeździć jeszcze szybciej, jeszcze dokładniej i jeszcze bezpieczniej.

Już po pierwszych paru zakrętach i kilku szykanach rozumiem, że wszystko to nie jest jedynie marketingową paplaniną. R.S. trophy prowadzi się niesamowicie precyzyjnie. Mam wrażenie, że obok pachołków przejeżdżam dosłownie na milimetry, a mimo to wszystkie pozostają na swoich miejscach. Hamulce? Są tak skuteczne, że nie muszę używać ich całej mocy. Rozochocony zapominam jednak, że mimo wszystko obowiązują tu zasady fizyki. Na lekko wilgotnym asfalcie zarzuca mnie, gdy za szybko wchodzę w zakręt. Ale w końcu jestem tu po to, by się szkolić. Błędy są nawet wskazane, bo pozwalają kolejne okrążenie pojechać jeszcze lepiej. I tak faktycznie się dzieje. Bez większych błędów pokonuję kolejne kółko. - Brawo, dogoniliśmy auto przed nami. Poprawiłeś czas - słyszę pochwałę od instruktora i zjeżdżam do alei serwisowej.

Zaczyna padać. Kierowcy zmieniają się za sterami, wracamy do kawiarni. - To może ja następne okrążenie pojadę ostatnia. Nie będziesz wywierać presji jadąc mi na ogonie - zagaduje Olga Frycz, która za kierownicą radzi sobie naprawdę nieźle.

Szybkie espresso na pobudzenie krążenia w deszczowy dzień i znów formujemy się w grupę. Tym razem przejmujemy sportową część toru zasiadając w nowiusieńkich alpine A110. To model, którego zadaniem jest pisanie na nowo sportowej historii marki renault. Historii przerwanej po 40 latach w roku 1995 i wskrzeszonej w 2017 modelem, oddającym hołd imienniczce - legendarnej A110-tce, triumfatorowi rajdowych mistrzostw świata.

Jeden z takich egzemplarzy ustawiono na końcu kawiarni. Można do niego podejść, dotknąć, a nawet zaciągnąć się zapachem wnętrza. Sportowe cacko nawet po kilku dekadach od czasu swojej świetności olśniewa sylwetką, charakterem, detalami. Oświetlenie cibie, zegary veglia, felgi gotti, opony michelin i kierownica momo - komponując ten wóz do współpracy zaproszono poważnych graczy motosportu. Tu nic się nie przedawniło. Francuskie danie z włoskimi przyprawami nadal smakuje wyśmienicie.

A jak smakuje nowe A110? Za moment się o tym przekonam. Czuję lekką adrenalinę. 252 konie, napęd na tył, leciutkie nadwozie i śliski tor. Nie byłoby fajnie wywinąć tu jakiś numer, zwłaszcza że akurat nie mam przy sobie ćwierć miliona w gotówce na pokrycie strat.

Pure, czy Legende? Która wersja przypadnie mi w udziale? To zasadnicze pytanie, na które zaraz otrzymam odpowiedź. Pure to najbardziej spartańska odmiana w palecie. Z ultralekkimi fotelami sabelt, tapicerką ze skóry i mikrofibry oraz wnętrzem z wykończeniami z włókna węglowego. Legende zaś jest samochodem wyprawowym, o większym poziomie luksusu. Fotele w całości uszyte są z wysokogatunkowej skóry, system audio wzbogacono o subwoofer, a w zderzaku umieszczono czujniki parkowania i kamerę cofania. Trafiam na polakierowane w opalizującą biel "Pure". Czyli będzie surowo.

Zasiadam za sterem. Kierownica nie ma alcantary, jak ta w megane. Jest mniejsza, grubsza i przypomina trochę precla. Ale do wygody nie mam zastrzeżeń. Odruchowo sięgam w stronę wajchy od biegów, ale przecież jej tutaj nie ma. Bieg wrzucasz przyciskiem na tunelu środkowym. Instruktor przełącza tryb jazdy na "sport" i ruszamy.

Obawa o niezbyt usportowiony charakter samochodu z automatyczną skrzynią biegów wypada przez okno na pierwszym zakręcie. Przekładnia pracuje wyśmienicie, a poza tym ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest dodatkowa konieczność wachlowania lewarkiem. Tu potrzebna jest koncentracja, zapoznanie z torem i samochodem jednocześnie. Mam na to jeszcze mniej czasu, niż Robert Kubica. Ale staram się być pojętnym uczniem.

Podobno pierwsza, limitowana seria A110 "premiere" sprzedała się w pięć dni. Teraz wcale nie jest lepiej - na nowe auto w salonie czeka się dziewięć miesięcy od momentu złożenia zamówienia. Możliwość powariowania sobie na torze samochodem, za którym ustawiają się kolejki majętnych klientów, to jednak coś całkiem ekskluzywnego.

Sportowa pętla na Modlinie składa się z długiej prostej i części najeżonej zakrętami. Na tym pierwszym odcinku wciskam pedał w podłogę, a wóz katapultuje się do przodu, niczym kamień wystrzelony z procy. Nie jest to jednak typowa zagrywka mistrza prostej. Instruktor ma swój cel w zachęceniu mnie do mocniejszego depnięcia. Tuż przed wzniesieniem, gdzie dohamowuję, na asfalcie czają się dwie małe "hopki", które weryfikują działanie aktywnego dyfuzora. Weryfikują oczywiście pozytywnie. Alpine ani na moment nie traci kontaktu z podłożem. Jest jak przyssane do nawierzchni. Efekt potwierdzają moje późniejsze obserwacje - mknące A110 podskakuje na nierównościach tak, jakby ktoś z góry przydeptał je niewidzialnym butem.

"A jak w zakrętach powiec" - spytałby zapewne klasyk. A powiem, że bardzo zwinnie i precyzyjnie. Zabawę utrudnia jedynie polana rzęsistym deszczem tarka na zakrętach, na których tracę przyczepność, ale te przeciwności losu są wliczone w koszta. Dwa ostatnie okrążenia jadę już całkiem sprawnie. Jeszcze kilka i byłoby naprawdę dobrze. Niestety nie mam tego cacka na wyłączność, więc nie chcąc zepsuć zabawy Stochowi i spółce, zjeżdżam posłusznie do alei serwisowej i patrzę, jak moją zabawką bawią się inni. Uśmiechy na twarzach skoczków mówią więcej, niż tysiąc słów. Choć pewnie niełatwo wywołać szybsze bicie serca u kogoś, dla kogo chlebem powszednim jest szybowanie w powietrzu na dwóch cienkich deskach...

Szybko okazuje się, że to nie koniec emocji tego dnia. Udaje mi się bowiem załapać na bonusową przejażdżkę na prawym fotelu A110 z Leszkiem Kuzajem. Nagle okazuje się, że w deszczu można pojechać dziesięć razy szybciej, a większość zakrętów pokonać efektownym ślizgiem, rozbryzgując wokół fontanny wody. Usiłuję upamiętnić tę chwilę, nagrywając okolicznościowy "onboard", ale nie jestem w stanie utrzymać telefonu w ręce. Pamiątkowe selfie udaje się dopiero za dziesiątym razem, gdy Leszek zatrzymuje maszynę. Zawsze podziwiałem jego efektowną jazdę na OES-ach, ale co innego być gapiem, a co innego pędzić razem z mistrzem kierownicy. Nie mówię, chapeau-bas, bo na głowie mam  kask, ale mocno ściskam dłoń mojemu "szoferowi" w podziękowaniu za nagłą powódź adrenaliny.

Na zakończenie spotkania przy torze gospodarze serwują obiad z deserem. Czas, gdy żołądek nie podskakuje do gardła, to taktycznie dobry moment, żeby posilić się przed drogą powrotną. Przysiada się do mnie Maciej Zakościelny. Na gorąco wymieniamy uwagi o torowych przygodach. Żartujemy z polskich stereotypów na temat samochodów na "f" i obiegowych opinii na temat samochodów renault. Ja sam, choć wierzyłem tylko w niektóre zabobony, czuję się całkiem wyprostowany i wyleczony. Ale dla pewności chętnie powtórzę kurację w dowolnym miejscu i czasie. Więc w razie czego ekipo renault sport - wiecie gdzie mnie szukać...

RAF


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy