Rosjanie straszą handlem dziećmi i przemytem broni

Niedługo po wprowadzeniu weryfikacji na Twitterze i płatnych niebieskich znaczków okazało się, że mogą być one wykorzystywane do siania zamętu i dezinformacji. Proceder nadal istnieje, choć tym razem nie chodzi o podszywanie się pod znane osoby. Konta z płatną weryfikacją coraz częściej udostępniają treści szerzące dezinformację w związku z wojną w Ukrainie. Dotyczą m.in. dziwnych rosyjskich odkryć, mających zdyskredytować Kijów i nie tylko.

Wolne media, fałszywe informacje

Mając w pamięci sytuacje, gdy fałszywe profile na Twitterze podszywały się pod m.in. firmy czy polityków łatwo domyślić się, do czego można jeszcze wykorzystać gigantyczną platformę społecznościową. Słynąca z produkcji trolli i botów strona rosyjska nie zapomniała wykorzystać świata internetu w sianiu dezinformacji i fałszywych newsów na temat Ukrainy. To jedna z taktyk walki z krajem, która w ostatnim czasie przybrała na sile.

Reklama

Niedawno do sieci zaczęły trafiać informacje, jakoby karabiny używane przez francuską policję w trakcie trwania zamieszek pochodziły z Ukrainy. Konkretniej, z pomocy przekazanej Ukrainie przez Stany Zjednoczone. Na Twitterze nie brakowało postów udostępniających informację "popartą" przez sugestywną fotografię. Ta pochodziła jednak nie z Francji czy Ukrainy, lecz z zawodów strzeleckich organizowanych pod Moskwą - i to sprzed ponad roku. Mimo to, informację udostępniało wiele kont, posiadających duże zasięgi.

Obrzydliwy fake news przeraża

Fałszywe wieści o handlu czy przemycie broni to tylko jeden z "asów" w rękawie rosyjskich dezinformatorów. O wiele bardziej przerażającym (choć równie fałszywym) okazał się ten o fabrykach dzieci. Zdaniem niektórych kont z Twittera, rosyjscy żołnierze mieli w Ukrainie odkryć fabryki zajmujące się "hodowlą" kilkuletnich dzieci. Te w wieku od 2 do 7 lat były tam przetrzymywane, aby później stać się obiektami nielegalnego handlu.

Informację postanowiło sprawdzić BBC, które bardzo szybko odnalazło źródła rewelacji. Pochodziły od serwisów, które w ostatnich latach nagromadziły spore portfolio przekazywania niesprawdzonych informacji na temat szczepionek przeciwko COVID-19 czy strzelaniny w Las Vegas z 2017 roku. Ogółem mowa o osobach i redakcjach, które są w ten czy inny sposób powiązane z Kremlem.

Prawdziwy atak, fałszywy powód i cel

Nie inaczej było pod koniec czerwca, gdy na skutek ataku rakietowego w centrum Kramatorska zginęło 12 osób. Jedna z informacji podanych przez zweryfikowany na Twitterze profil zawierała informacje, jakoby za atak odpowiadał ukraiński myśliwiec. Ten miał omyłkowo trafić w koszary wojskowe z żołnierzami NATO. Post trafił do ogromnej rzeszy ludzi, a za wiarygodnością miał stać m.in. rzeczony niebieski znaczek. Jak było w rzeczywistości?

Atak odbył się za sprawą rosyjskiego pocisku, który trafił w pizzerię i zabił kilka osób z ludności cywilnej. Co więcej, w okolicy nie było żadnej bazy wojskowej. Poza tym, NATO nie ma swoich żołnierzy w Ukrainie. Post posiada odpowiednią adnotację, jednak nadal wisi w przestrzeni publicznej. Jego zasięg wyniósł ponad 1 milion.

Jak działa rosyjska dezinformacja?

Profile udostępniające fałszywe treści bardzo często charakteryzują się nie tylko niebieskim znakiem weryfikacji, ale i specyficzną nazwą. Ta ma wzbudzić nasze zaufanie i wskazywać na oficjalne źródło danych. Zwróćcie uwagę na post udostępniony wcześniej. Nazwa "US Civil Defense News" może sugerować, że mamy do czynienia z oficjalnym kontem organizacij z USA, może nawet jednostką rządową.

W rzecywistości to prywatny profil, o czym dowiemy się sprawdzając np. jego opis, czy nazwę właścią - po @. To jednak pewne niuanse, które w ferworze czytania newsów mogą nam umknąć. I często umykają, czego dowodem są liczby wykręcane przez szokujące wieści. Niestety, Rosjanie świetnie odnajdują się w środowisku internetowym, gdy chodzi o szerzenie fałszywych i szkodliwych informacji.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama