Dusza, kamień i zlot brodziarzy: Soulstone Gathering 2018

article cover
Marcin Pawłowskimateriały prasowe

Dusza, kamień i zlot brodziarzy: Soulstone Gathering 2018

9 i 10 listopada już po raz drugi podwoje Zet Pe Te powitały fanów gęstych, stonerowych brzmień na Soulstone Gathering. Ten z kolei odbył się po raz czwarty. Trzeba przyznać, że organizatorzy robią wszystko, aby wydarzenie rosło w siłę - przede wszystkim w tym roku dostaliśmy potężny line-up. Ale nie tylko, bo współpraca z artystami działającymi m.in. przy festiwalu Goadupa zaowocowała tym, że wnętrze klubu zamieniło się w psychodeliczną jaskinię pełną instalacji i projekcji. /Wszystkie zdjęcia autorstwa Marcina PawłowskiegoMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Nieco później, aniżeli widniało to na rozpisce, ale za to niemalże historycznie dobrze. YOB pokazał wielką klasę dając pokaz tego, jak powinno grać się doom. Jak maszyna zniszczenia przejechali się po publice powoli, ale druzgocząc kości. Super zakończenie bardzo fajnego festiwalu. Na zdjęciu: YOBMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Dwa dni solidnego dudnienia i oglądania rzeszy chłopów z brodami dobiegły końca. Trzeba przyznać, że Soulstone zaczyna stawać się powoli marką w pewnym środowisku. To nie jest już mały spęd fanów niszowej muzy. To festiwal pełną gębą, który na pewno będzie się liczył na metalowej mapie Polski. Na zdjęciu: YOB.Marcin Pawłowskimateriały prasowe
Przyszła też pora na mały eksperyment. Ponieważ headliner całego festu, YOB, podróżował po Europie w towarzystwie blackmetalowego Wiegedood, to ci drudzy przy okazji wystąpili przed publicznością Soulstone Gathering. Choć grają muzę z zupełnie innej bajki. Tak jak Palm Desert mógł troszeczkę odpływać od koncepcji pierwszego dnia, tak Wiegedood był zupełnie innym strumieniem chlupoczącej krwi w dniu drugim. Sam koncert nie zawiódł, ale i nie zachwycił. Ani nie było tłumów, ani pustki przed sceną. Przyzwoicie. W międzyczasie wszyscy i tak szykowali się na danie główne, czyli YOB. Na zdjęciu: WiegedoodMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Chyba najjaśniejszy (a może najmroczniejszy?) punkt imprezy nastąpił zaraz potem. Dark Buddha Rising zaskoczyli wszystkich, którzy pierwszy raz (vide autor) widzieli ich scenie bardzo pozytywnie. Finom przyczepia się etykietę bardzo ciężkiego, powolnego, mulistego grania. Tu było natomiast wszystko - bezkompromisowe brzmienie z mrocznym polotem i cienistą finezją. Poezja. Na zdjęciu: Dark Buddha RisingMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Po nieco ospałym Spaceslugu, z całą mocą wjechała Sunnata. Tutaj nie było już brania jeńców: Pełna sala i potężne, sludge'owe uderzenie. To z kolei muza, która bardzo skutecznie broni się na żywo. Na zdjęciu: SunnataMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Kolejny w stawce Stoneday był Spaceslug. Koncert całkiem porządny, choć sam klimat raczej do siedzenia, słuchania i sączenia napoju niż walki pod sceną. Tak też uczynił autor relacji. Na zdjęciu: SpaceslugMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Drugi dzień otworzyła ekipa The Necromancers. Pomimo krótkiego stażu, już mają w dorobku zestaw niezłych numerów nasączonych psychodelicznym rock'n'rollem. Dobre na płycie i dobre na żywo. Na zdjęciu: The NecromancersMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Na zakończenie pierwszego dnia przyszła pora na My Sleeping Karma. Psychodeliczni Niemcy spisali się przyzwoicie. Momentami mocno, momentami melancholijnie. Choć pojawiły się głosy, że to Weedpecker zagrał show wieczoru... Na zdjęciu: My Sleeping KarmaMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Na zdjęciu: My Sleeping KarmaMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Na zdjęciu: WeedpeckerMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Po nich na scenie pojawiła się kolejna ekipa z Polski - Weedpecker. Autorzy fantastycznej płyty z tego roku zaprezentowali się bardzo korzystnie, jak można było się spodziewać. Na zdjęciu: WeedpeckerMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Festiwal podzielono na dwa tematyczne dni: Soulday i Stoneday. Pierwszy, jak łatwo się domyślić, lżejszy, abstrakcyjny i mistyczny, drugi - cięższy i mocarny. Soulday otworzył energetycznie rodzimy Ignu (zasługują na uwagę chociażby ze względu na swoje bardzo dobre debiutanckie LP z zeszłego roku). Po nich dawkę magicznego, kosmicznego rocka zaserwowali goście ze wschodu, Ciolkowska. Natomiast przybysze zza zachodniej granicy, Black Salvation, doprawili nieco surowszym brzmieniem. Po mocnym otwarciu przyszła pora na wrocławski Palm Desert, łojący już od ponad dekady. W godzinę na scenie pokazali na co ich stać, choć pustynne klimaty mogły trochę odbiegać od reszty zespołów. Na zdjęciu: Palm DesertMarcin Pawłowskimateriały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas