Doświadczenia z granicy. Jak Polacy pomagają uchodźcom z Ukrainy?
W kilka aut pojechali na ukraińską granicę aby przewieźć ludzi do Warszawy, do swoich bliskich. To co zobaczyli, to strach, smutek i dramat ludzi uciekających przed wojną. Rozmowiamy z Jakubem Alamą z Warszawy, który razem ze swoimi znajomymi zdecydował się na pomoc ukraińskim uchodźcom.
Wiktor Piech, Geekweek Interia: Na początku chciałbym ci podziękować, że znalazłeś czas na rozmowę. Opowiedz, skąd wziął się pomysł pojechania pod ukraińską granicę?
Jakub Alama: Wszystko przez tę wojnę, która się dzieje tuż za naszymi granicami. Chyba nie potrafię tak po prostu spać spokojnie i patrzeć na to wszystko z boku. Stwierdziłem, że mogę dorzucić jakąś małą cegiełkę. Natomiast patrząc w perspektywie problemów, jakie mają nasi sąsiedzi, to w zasadzie nie jest to nawet 0,5 proc. pomocy, której teraz potrzebują.
- Jak wyglądała organizacja takiego wyjazdu?
- Szybko skontaktowałem się ze znajomymi i ustaliliśmy, że jedziemy na granicę. Udało nam się decyzję podjąć szybko i jednogłośnie. Pojechaliśmy tam w trzy samochody. Pierwszy raz było z piątku na sobotę (25/26 luty - przyp. red.), wyjechaliśmy chyba o 20stej i po ponad 4 godzinach jazdy byliśmy w Medyce. Była wówczas pierwsza fala ludzi, wtedy też zaczęły funkcjonować punkty recepcyjne. Był wtedy jeszcze spory chaos. To co widzieliśmy... to był nieprawdopodobny dramat ludzi.
- Ale na szczęście było dużo chętnych osób z Polski do pomocy, przez co tworzyły się wręcz korki. Dużo osób czekało także na swoje rodziny. Ruch był kierowany przez policję, która przekierowywała wszystkich do punktu recepcyjnego w Przemyślu. Nam się udało bocznymi trasami dojechać do samej Medyki. Wypakowaliśmy wszystkie rzeczy dla uchodźców, które po drodze kupiliśmy.
- Co kupiliście? Jakiego rodzaju to były rzeczy?
- Między innymi pieczywo, pampersy, rzeczy do higieny osobistej, słodycze, batony czy musy owocowe. Najszybciej rozdaliśmy zakupione przez nas słodycze. Ludzie chcieli od razu zaspokoić swój głód, od razu po przekroczeniu granicy. Dla kobiet, które dźwigały torby, czy niosły dzieci na rękach, zjedzenie batona było wtedy najwygodniejszym i najszybszym wyjściem.
- Ustalaliście wcześniej kogo chcecie zabrać, czy pojechaliście w ciemno?
- Wcześniej znaleźliśmy grupę na Facebooku, która świadczy pomoc dla Ukrainy. Na tej grupie mieliśmy umówione 9 osób, które mieliśmy zabrać. Ale w międzyczasie, gdy byliśmy już gotowi do wyjazdu, dowiedzieliśmy się, że osoba, która zorganizowała ten transport dla swojej rodziny, czyli dla 4 kobiet i piątki dzieciaków, odwołała akcję. Jej rodzina psychicznie nie wytrzymała swojej podróży, byli wycieńczeni staniem w kilkunastogodzinnej kolejce do polskiej granicy. Przez szybką ucieczkę z rodzinnych stron, nie byli gotowi na tak długą tułaczkę. Zdecydowali się zawrócić do swoich domów, koło Lwowa.
- Wtedy zdecydowaliśmy się, że pojedziemy w ciemno. Mieliśmy mocno mieszane uczucia, czy jechać, czy nie, gdyż na tej grupie pojawiały się informacje, że nie ma aż takiej potrzeby, że jest dużo chętnych kierowców. Ale sytuacja zmieniała się bardzo dynamicznie. W jednej minucie nie jesteś potrzebny, bo jest już np. trzech kierowców, a 15 minut później do Przemyśla dojeżdża pociąg, w którym jest 1500 uchodźców i dalszy transport jest konieczny na już. Do swojego auta wziąłem dwoje starszych ludzi z córką i wnuczką. Jechali do swojej drugiej córki do Sztokholmu. Zawiozłem ich na lotnisko do Modlina. W między czasie znaleźliśmy im samolot. Hubert (brat Jakuba - przyp. red.) miał w swoim samochodzie rodzinę, którą także zawiózł do Warszawy do swoich bliskich.
- Jak wyglądało szukanie chętnych na granicy?
- W Medyce mieliśmy problem, żeby się skontaktować sami ze sobą. Nie mieliśmy ani zasięgu, ani Internetu. Nawet jeśli mielibyśmy umówione jakieś osoby, żeby je zabrać, to byłoby bardzo ciężko na siebie tam trafić. W końcu zrobiliśmy kartkę, na której cyrylicą mieliśmy napisane "Możemy Wam pomóc". Okazało się, ze Ukraińcy trochę się wstydzą podchodzić i prosić o pomoc, nie była to dla nich normalna sytuacja.
- Jak staliśmy na boku, to nikt do nas nie podchodził, tylko nas omijali. Potem podchodziliśmy do nich z ofertą pomocy. Na miejscu była także kuchnia polowa, herbata, kawa. Jak dołączaliśmy do grupy na Facebooku "Pomoc dla Ukrainy" było około 60 tysięcy ludzi, a teraz to już jest ich około 430 tys. Pojawiają się też na portalach społecznościowych sprzeczne informacje, np. że ktoś długo czekał na granicy i koniec końców wrócił pustym samochodem. Ja osobiście nie jestem w stanie w to uwierzyć.
- Czy mogła to być jakaś dezinformacja?
- W sumie tak. Sporo postów może zniechęcać kolejnych ludzi, żeby jechać w ciemno na granicę.
- Ile razy już jechaliście do granicy?
- Na granicy byliśmy dwa razy - raz w Medyce, raz w Hrubieszowie. Łącznie z powrotem wieźliśmy chyba 12 osób, a za drugim razem było 11 osób. Dzisiaj wieczorem także planujemy kolejny wyjazd (03.02 - przyp. red.). Tym razem udało się zebrać pięć samochodów. Będziemy jechać do Hrubieszowa.
- Co Was najbardziej uderzyło na granicy? Co widzieliście?
- Widok ludzi uciekających z powodu wojny, z dziećmi na rękach, z torbami... było to coś okropnego. Wieźliśmy przede wszystkim kobiety i dzieci, ponieważ mężczyźni mają zakaz opuszczania Ukrainy. Pojawia się też problem u ludzi stojących na granicy po ukraińskiej stronie, którzy czekają po kilkanaście godzin, może i więcej - zaczyna im brakować paliwa. Polacy zaczęli, więc przekraczać granicę i wozić w im kanistrach benzynę. Przewożą także dla nich jedzenie.
- Niestety usłyszałem pewną historię na granicy, nie wiem na ile jest prawdziwa, o tym, że ukraińska straż graniczna robi problemy podczas odprawy. Spędzają nad papierologią znacznie więcej czasu niż polska straż. Dowiedziałem się także od ludzi, których wiozłem, że ukraińska straż próbuje przepuścić osoby bez kolejki za łapówkę. Nie wiem, czy to jest wiarygodne ale usłyszałem, że chcą nawet 1000 dolarów od osoby.
- Słyszałeś może, czy jest to częsty proceder?
- Usłyszałem to raz, od Ukrainki, która przeszła granicę. Więc nie umiem powiedzieć, czy to jest częste i do końca prawdziwe.
- Ludzie, którym pomagaliście, opowiadali wam pod drodze swoje historie?
- Opowiadali trochę o wydarzeniach, o których słyszymy w mediach. Wszystkie informacje są w Polsce na bieżąco uzupełniane. Ale ludzie są jednak zbyt zmęczeni, zdruzgotani i zapłakani, by coś więcej mówić. Nie mają siły żeby opowiadać o swoich przeżyciach. Pytają tylko z płaczem, dlaczego ich to dotknęło, że oni chcą tylko i wyłącznie żyć, dlaczego ich to spotkało, co złego oni zrobili?
- Jak się dogadywaliście z osobami z Ukrainy?
- Niektóre osoby dobrze mówiły po polsku i po angielsku. Dogadywaliśmy się także z osobami, do których uchodźcy chcą się dostać w Polsce, gdzie ich dowieźć w Warszawie. Poza tym nasze języki są do siebie zbliżone i nie było jakiegoś większego problemu z porozumiewaniem. Drugi raz jak wracałem, z Hrubieszowa, to miałem w aucie osoby głuchonieme.
- To coś wyjątkowego... wszystkie osoby były głuchonieme? Jak się porozumiewaliście?
- Tak, cała rodzina, czyli małżeństwo z dzieckiem i z ich bratem. Porozumiewanie z nimi było, szczerze mówiąc, problematyczne. Ale użyliśmy translatora, ja na swoim telefonie tłumaczyłem z polskiego na ukraiński. W telefonie nie miałem cyrylicy. Z kolei oni pisali w swoim telefonie w translatorze i tłumaczyli na polski. Żeby było prościej i bez dodatkowych nieporozumień w tłumaczeniu pisałem prostymi zdaniami. Ale koniec końców udało się dogadać.
- W mediach pojawiają się informacje, że na granicy zaczyna pojawiać się coraz więcej osób niepochodzących z Ukrainy. Widzieliście kogoś takiego?
- Pojawia się sporo zagranicznych studentów, najczęściej z jedną walizką, chcących przedostać się do Polski, ale dominują kobiety z małymi dziećmi na rękach, z niemowlakami w wózkach, z dorobkiem swojego życia spakowanym w torbach. Jak tam byliśmy, zawieźliśmy całą grupę studencką, która przekroczyła granicę, z punktu recepcyjnego na dworzec do Hrubieszowa, skąd dalej udała się w głąb Polski. Do swoich aut do Warszawy wzięliśmy rodziny, kobiety z dziećmi, które są w większej potrzebie.
- Twoja relacja jest wręcz wstrząsająca. Widziałeś tyle potrzebujących osób, smutku i żalu. Dziękuję ci, za to, że chciałeś się podzielić tym co widziałeś, a przede wszystkim chcę podziękować za waszą chęć niesienia pomocy.
- Żaden ze mnie bohater. To były tylko w sumie 23 osoby przy półmilionowej grupie ludzi.