Testy pływającej turbiny
Norwedzy rozpoczęli testy pierwszej pływającej turbiny wiatrowej. Mają nadzieję, że przed połową lipca na wybrzeże trafi z niej prąd.
Urządzenie zostało umieszczone w odległości 10 kilometrów od wybrzeża, w miejscu, gdzie głębokość wody sięga 220 metrów. Turbina o mocy 2,3 megawata jest utrzymywana w pionie dzięki potężnemu stalowemu cylindrowi o długości 100 metrów, który wypełniono balastem. Cylinder zanurzony jest całkowicie w w wodzie, a całość jest przymocowana do dna za pomocą trzech kabli. Taka konstrukcja daje gwarancję, że nie dojdzie do najgorszego, czyli obrócenia się turbiny do góry nogami. Nie oznacza to jednak, że na urządzenie nie czyhają żadne niebezpieczeństwa. Korozja, odpadki, kry lodowe czy gwałtowne sztormy mogą ją uszkodzić czy doprowadzić do przewrócenia się. Twórcy urządzenia, firma StatoilHydro informuje, że można je ustawiać na wodach o głębokości od 120 do 700 metrów.
Jednak, jak zakładają pomysłodawcy pływających turbin, potencjalne korzyści usprawiedliwiają milionowe inwestycje. Wiatry na otwartym morzu się silniejsze i bardziej stałe, co pozwoli na większą produkcję prądu. Z kolei farmy turbin położone wiele kilometrów od lądu nie będą budziły tak dużych kontrowersji wśród ludności jak podobne farmy budowane na lądzie.
Jako, że w większości przypadków w wodach głębszych niż 50 metrów nie opłaca się budować niczego stojącego na dnie, pływające turbiny mogą być idealnym rozwiązaniem dla takich krajów jak Norwegia, Japonia czy Włochy, które nie mają płytkich wód przybrzeżnych. Może być to też atrakcyjna oferta dla USA, które z farm budowanych na wodach oceanicznych mogą uzyskać 1000 gigawatów mocy, jednak aż 810 gigawatów można wyprodukować na wodach głębszych niż 30 metrów.
Autor: Mariusz Błoński