Ekstremalna akcja ratownicza na biegunie

Pierwsza taka w historii akcja ratownicza odbyła się na biegunie południowym. Dwoje pracowników amerykańskiej stacji polarnej im. Amundsena-Scotta poważnie się rozchorowało. Musieli oni jak najszybciej trafić do szpitala w Ameryce Południowej...

Pierwsza taka w historii akcja ratownicza odbyła się na biegunie południowym. Dwoje pracowników amerykańskiej stacji polarnej im. Amundsena-Scotta poważnie się rozchorowało. Musieli oni jak najszybciej trafić do szpitala w Ameryce Południowej...

Każdy z nas miał kiedyś koszmarny sen. Do tych najgorszych zaliczyć można uwięzienie w ustronnym miejscu, z dala od naszych najbliższych. Niestety, czasem koszmary stają się rzeczywistością. Doświadczyło tego dwoje polarników, którzy ciężko się rozchorowali w najbardziej odludnym miejscu na naszej planecie, na biegunie południowym.

O tej porze roku panują tam ekstremalne warunki, które sprawiają, że polarnicy są odcięci od świata przynajmniej przez kilka miesięcy. Chorych trzeba było jak najszybciej przetransportować do najbliższego szpitala, a ten znajdował się w odległości aż 4,5 tysiąca kilometrów.

Reklama

Aby wylądować samolotem w pobliżu stacji Amundsena-Scotta, temperatura nie może spadać poniżej minus 45 stopni. Jeśli jest zimniej to paliwo zmienia się w galaretę. Ta zasada jednak została złamana przez pilotów pewnej firmy transportowej z Calgary w Kanadzie, która podjęła się karkołomnego zadania.

Akcja ratownicza na biegunie płd. Fot. National Science Foundation / AP / Robert Schwarz.

Dwa samoloty wylądowały najpierw w brytyjskiej stacji Rothera na antarktycznej wyspie Adelajdy, a następnie przemierzyły 2400 kilometrów nad lodową pustynią do położonej zaledwie 250 metrów od bieguna południowego bazy polarnej.

Chorzy polarnicy zostali przetransportowani do samolotów przy temperaturze powietrza na poziomie aż minus 62 stopni, która przy porywistym wietrze była odczuwalna jako minus 83 stopnie. W samym środku nocy polarnej samoloty odleciały w kierunku chilijskiego Punta Arenas, gdzie polarnicy trafili do szpitala.

Chorzy polarnicy przybyli do Punta Arenas w Chile. Fot. AP / Joel Estay.

Akcja zakończyła się sukcesem i dobrze wróży na przyszłość, bo Antarktyda jest coraz częstszym celem podróży nie tylko naukowców, lecz też turystów, a wypadków z każdym sezonem przybywa.

Sama na biegunie południowym

Choroba dwóch polarników nie jest pierwszym trudnym przypadkiem medycznym na biegunie południowym. W październiku 2011 roku 58-letnia Amerykanka Renee-Nicole Douceur, pracująca w bazie Amundsena-Scotta, doznała wylewu krwi do mózgu.

Była uwięziona wewnątrz bazy i zdana sama na siebie, tysiące kilometrów od najbliższej osady. Tymczasem temperatura za oknami stacji spadła do minus 60 stopni. Poszkodowana musiała zdiagnozować się sama, bez praktycznie żadnego sprzętu używanego w takich wypadkach, a więc tomografu komputerowego czy rezonansu magnetycznego.

Renee-Nicole Douceur. Fot. healthcaresolutionsplus.org

Nie posiadała także żadnych leków, które stosowane są zazwyczaj w przypadku wylewu. Douceur zgłosiła częściową utratę widzenia w obu oczach. Większą część dni spędzała podłączona do aparatu tlenowego, dzięki czemu uniknęła poważniejszych konsekwencji.

Siostrzenica pani Doceur, założyła w sieci stronę, poprzez którą próbowała wywrzeć nacisk na organizatorów ekspedycji, aby pospieszyli się z ratunkiem dla cioci. Na szczęście wszystko skończyło się szczęśliwie i Renee-Nicole trafiła do szpitala w nowozelandzkim Christchurch.

Jerri Nielsen Fitzgerald na biegunie południowym. Fot. National Science Foundation.

W 1999 roku Jerri Nielsen Fitzgerald, lekarka rezydująca na stacji arktycznej, poddała się operacji usunięcia raka piersi, znieczulając się tylko lodem i lokalnym środkiem przeciwbólowym. Udało się jej przeżyć do czasu przybycia ratowników. Fitzgerald leczyła się przez następne 10 lat, ale nowotwór okazał się sprytniejszy. Lekarka zmarła w 2009 roku w wieku 57 lat.

Geekweek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy