Weekendowe granie #29 – Assassin's Creed: Rogue

Przyszedł już najwyższy czas, aby przesiąść się na nowe konsole, co dobitnie uświadamiają nam premiery ostatnich miesięcy. Co prawda posiadacze starszych maszynek od Sony i Microsoftu wciąż otrzymują własne wersje największych hitów, ale nie da się ukryć, że grafika w tym wypadku dość mocno trąci już myszką, a często skazani jesteśmy również na uboższe wersje, które mocno odbiegają od tego, co można zobaczyć na next-genach (patrz system nemezis w grze Cień Mordoru ).

Przyszedł już najwyższy czas, aby przesiąść się na nowe konsole, co dobitnie uświadamiają nam premiery ostatnich miesięcy. Co prawda posiadacze starszych maszynek od Sony i Microsoftu wciąż otrzymują własne wersje największych hitów, ale nie da się ukryć, że grafika w tym wypadku dość mocno trąci już myszką, a często skazani jesteśmy również na uboższe wersje, które mocno odbiegają od tego, co można zobaczyć na next-genach (patrz system nemezis w grze Cień Mordoru ).

Przyszedł już najwyższy czas, aby przesiąść się na nowe konsole, co dobitnie uświadamiają nam premiery ostatnich miesięcy. Co prawda posiadacze starszych maszynek od Sony i Microsoftu wciąż otrzymują własne wersje największych hitów, ale nie da się ukryć, że grafika w tym wypadku dość mocno trąci już myszką, a często skazani jesteśmy również na uboższe wersje, które mocno odbiegają od tego, co można zobaczyć na next-genach (patrz system nemezis w grze ). Ubisoft postanowił jednak pójść nieco inną drogą i zamiast dostarczyć posiadaczom PS3 i Xboxa 360 wykastrowany wariant Unity, który zapewne niewiele miałby wspólnego z „normalną” wersją,  zaprezentował zupełnie nową  grę dedykowaną odchodzącym na emeryturę konsolom.

Reklama

Mowa tu oczywiście o Rogue, które nie dosyć, że spaja fabularnie kilka ostatnich odsłon serii, to jeszcze stanowi swoiste wprowadzenie do , ponieważ kończy się dokładnie w tym miejscu, w którym zaczyna się next-genowa odsłona - można więc zafundować sobie bardzo płynne przejście na nowy sprzęt. Nie da się jednak ukryć, że już po pierwszych zapowiedziach wiadomo było, że ta część to nic innego, jak tylko odgrzewany kotlet, czytaj kolejne , chociaż biorąc pod uwagę poziom karaibskiego Assassina, nie trzeba zakładać z góry, iż to jakaś duża wada. Poza tym, wszyscy zadawali sobie pytanie, czy producent pójdzie po najmniejszej linii oporu, czy może Rogue okaże się pełnoprawną kontynuacją tej zasłużonej serii?

Zacznijmy od warstwy fabularnej, ponieważ to właśnie tu poczyniono największe zmiany. Po raz pierwszy głównym bohaterem gry nie jest skrytobójca, gdyż twórcy postanowili zaprezentować nam odwieczny konflikt oczami drugiej strony, czytaj - dostajemy do dyspozycji Templariusza. Co prawda Shay Patric Cormac zaczyna jako asasyn, ale stosunkowo szybko dołącza do opozycyjnego obozu - skąd ta nagła zmiana frontu? Nie chcę tu zdradzać zbyt wiele, więc powiem tylko tyle, że ma on niezłe powody do tego, żeby poczuć się zdradzonym. Szkoda tylko, że ta całkiem interesująca historia nie jest podparta jakimiś bardziej wyrazistymi postaciami i co gorsze, tyczy się to również naszego protagonisty, któremu zdecydowanie brakuje charakteru. Powrócą tu wprawdzie nasi starzy znajomi, jak np. Achilles (ten był nauczycielem Shaya) czy Heytham Kenway, ale tym razem to raczej drugoplanowe postaci.

Warto też dodać, że akcja rozgrywa się w trakcie wojny siedmioletniej, czyli zaczyna się praktycznie zaraz po wydarzeniach z Black Flag i spaja ją z „trójką”, a przeskok czasowy w końcówce pozwala jej także połączyć się z Unity - fani serii odkryją tu zatem mnóstwo smaczków i nawiązań do poprzedników. Na koniec trzeba jeszcze wspomnieć o obecności wątku współczesnego, który przypomina to, z czym mieliśmy do czynienia w Black Flag (widok FPP, pracujemy dla korporacji Abstergo) i jest raczej mało interesujący. Moim zdaniem gra nie straciłaby zbyt wiele, gdyby w ogóle go pominięto – czemu Ubisoft nie zdecydował się jeszcze na ten krok?

Przejdźmy teraz do samej rozgrywki, którą uczciwe trzeba nazwać kopią tego, co fundowało nam Black Flag - wystarczy bowiem zamienić Karaiby na północny Atlantyk, dołożyć do tego Nowy Jork czy Appalachy i otrzymujemy niezły obraz Rogue. Oczywiście zmiana miejscówki wymusiła nieco odmienny krajobraz (bardziej mroźny), ale w gruncie rzeczy nie robi to aż tak dużej różnicy - ot, pojawią się lodowce czy nowe gatunki zwierząt do upolowania (np. niedźwiedź polarny), ale sam rdzeń rozgrywki pozostał praktycznie nieruszony.

A ten niestety wyraźnie się zestarzał i liczne archaizmy, na które potrafiliśmy wcześniej przymknąć oko, tym razem doskwierają nieco bardziej. Wciąż nie potrafię zrozumieć, dlaczego perfekcyjnie wyszkolony skrytobójca nie potrafi się zakradać za swoich przeciwników i do cichego zabójstwa musi wykorzystywać krzaki czy wysokie trawy.

Co więcej, samo sterowanie jest mocno nieprecyzyjne, co miejscami prowadzi do ogromnej frustracji, np. kiedy próbujemy płynnie przeskakiwać po kolejnych elementach otoczenia, a nasz bohater nagle i z nieznanych nikomu powodów zbacza z obranej drogi. Walka również nie doczekała się jakichś większych usprawnień, przez co ciągle jest zbyt łatwa i ogranicza się do wyprowadzania kontr oraz sekwencyjnym eliminowaniu kolejnych oponentów, którzy grzecznie czekają na swoją kolej, by nam przywalić.

Oczywiście mnóstwo czasu spędzimy na naszej łajbie i trzeba przyznać, że ten element rozgrywki wciąż wypada niezwykle rajcownie. Szkoda tylko, że położono na niego zdecydowanie mniejszy niż w przypadku Black Flag nacisk, przez co niejednokrotnie brakuje nam motywacji do morskich potyczek – można pokusić się nawet o stwierdzenie, że tym razem element ten jest bardziej opcjonalny niż obowiązkowy.

Uwaga ta tyczy się także rozwoju naszego bohatera, bo chociaż po raz kolejny możemy odbywać polowania, by zdobywać składniki potrzebne do jego ulepszania, to wspomniany już niski poziom trudności kompletnie do tego demotywuje – po co ulepszać coś, co działa i radzi sobie świetnie? Nie będę więc  ukrywać, że moim zdaniem aktywności te nie stanowią integralnej części rozgrywki, a zostały do niej dołożone nieco na siłę (bo były już gotowe?).

Co gorsze, Rogue zostało też pozbawione niektórych fragmentów rozgrywki typowych dla poprzedniej odsłony, jak przeszukiwanie podwodnych wraków. Może i nikt nie będzie za tym tęsknił, szczególnie przy zmianie otoczenia na dużo chłodniejsze niż karaibskie plaże, ale nie dostaliśmy nic w zamian - podobnie jest zresztą z szybkimi sekcjami platformowymi obecnymi wcześniej przy przeszukiwaniu rozbitych na brzegu statków.

Nie oznacza to jednak, że w ogóle zabrakło tu jakichkolwiek nowości, ponieważ możliwość wcielenia się w templariusza otworzy nam drogę do zupełnie nowego typu zadań, jak ochrona osób „skazanych” na śmierć (mamy cel i ukrytych asasynów, którzy się na niego czają, a naszym zadaniem jest ich wykrycie i zlikwidowanie). Co więcej, Shay sam stanie się celem dla skrytobójców, więc podczas poruszania się po mieście trzeba szczególnie uważać, gdyż ci tylko czekają na okazję, by z zaskoczenia wbić nam nóż w plecy (np. skacząc na nas z dachu). Na szczęście nie jesteśmy do końca bezbronni, bo lata doświadczenia nie poszły na marne i mamy swoisty radar, który informuje nas o bliskości zabójców. Nieco poszerzył się również nasz arsenał i doczekaliśmy się np. wyrzutnika granatów, który potrafi wyeliminować lub uśpić grupkę przeciwników.

Tak naprawdę wszystko to sprowadza się jednak do kosmetyki i nie zmienia w jakiś znaczący sposób doświadczeń płynących z gry, chociaż muszę przyznać, że pomimo wszechobecnego uczucia deja vu, w Rogue grało mi się po prostu świetnie i sama byłam zdziwiona, że po raz kolejny tak łatwo przepadłam w tym świecie.

Jeśli zaś chodzi o techniczną stronę tej odsłony AC, to trudno napisać coś odkrywczego, bo nie dość, że gra bazuje na tym samym, nawet w najmniejszym stopniu niezmienionym silniku, to jeszcze przeznaczona jest tylko na starą generację konsol. Po raz kolejny oglądamy więc te same animacje, tekstury i modele postaci, tyle że w zmienionym klimacie, a co za tym idzie dręczą nas również te same przypadłości, jak ziejące pustkami osady, postaci NPC włażące na siebie i tam blokujące, dorysowujące się obiekty w tle czy przenikające się elementy. Udźwiękowienie też nie uległo znaczącej zmianie, więc w tle wciąż przygrywa nam charakterystyczna muzyka, a nasza załoga z entuzjazmem podśpiewuje różne morskie opowieści.

Podsumowując, o ile Unity dla wielu okazało się sporym rozczarowaniem, tak Assassin’s Creed: Rogue jest dokładnie taki, jaki miał być, czyli skierowany do osób oczekujących przede wszystkim sprawdzonych rozwiązań w ulubionym świecie. Co więcej, osadzenie w głównej roli Templariusza miało naprawdę duży potencjał, chociaż nie do końca udało się go wykorzystać – może jednak twórcy powrócą do tego pomysłu w którejś z nowych odsłon? Tak czy inaczej, jeżeli podobnie jak ja znakomicie bawiliście się przy Black Flag, to również i tu powinniście znaleźć sporo miodnej rozgrywki, szczególnie jeśli zdecydujecie się na realizację zadań i aktywności pobocznych, bo sam wątek fabularny jest jak na tę serię rekordowo krótki i zajmuje jakieś 10 godzin.

Geekweek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy