Helge Meyer: Boży Rambo w piekle wojny

Fot. facebook.com/helge.meyer /archiwum prywatne
Reklama

Armie całego świata od zawsze licytują się w technologicznych wyścigach zbrojeń po to, by w razie konfliktu dysponować jak najnowocześniejszym "orężem". Ten przypadek pokazuje jednak, że na wojnie bohaterską historię może napisać sprzęt zupełnie niepozorny i na pierwszy rzut oka - bardzo przestarzały. O ile jest w rękach odpowiedniej osoby. Przed wami Helge Meyer i jego "Ghost Car".

"Ghost Car", czyli samochód-duch. Taki przydomek zyskał pojazd, jakim żołnierz duńskich sił specjalnych, Helge Meyer poruszał się podczas wojny w Bośni w latach 1991-1995. Gdy stacjonując w amerykańskiej bazie niedaleko Frankfurtu nad Menem dowiedział się o sytuacji w Jugosławii, postanowił po prostu pojechać tam swoim czarnym Chevroletem Camaro Z28 z 1979 roku, kupionym od Amerykanów za 4000 marek.

Przez cały czas służby w Bośni Meyer nie wystrzelił nawet pojedynczego naboju. Jego jedyną bronią był potężny, choć niepozorny muscle car, którym przemieszczał się po ogarniętych wojną domową terenach, niosąc pomoc potrzebującym. Dzięki temu i on sam dorobił się przydomka. Mówiono o nim "Boży Rambo".

"Ten pseudonim został mi nadany przez kapelana w niemieckiej bazie. Jako specjalista kształciłem się w sztukach walki, ale to Biblia jest moją jedyną bronią. Nigdy nie miałem broni ręcznej w wojnie na Bałkanach, ale zawsze miałem przy sobie Biblię" - opowiada Helge Meyer.

Na Bałkanach nasz bohater nie od razu zyskał zaufanie i sympatię miejscowej ludności. Wyglądał niczym najemnik rodem z Mad-Maksa. Nosił nieoznakowane mundury, a jego wóz miał niemieckie rejestracje "SL MN93". Początkowo wiele osób brało go za agenta CIA albo po prostu szaleńca, który pcha się tam, gdzie nie trzeba.

Ale Duńczyk wiedział, co robi i z pomocą amerykańskich żołnierzy odpowiednio przygotował swój ukochany pojazd do działań wojennych. W miejsce tylnej szyby wstawił stalową płytę. W miejscu zderzaka przykręcił potężne orurowanie, zaś rolę spojlera pełniły "pługi" służące do usuwania min. Z atrapy chłodnicy zniknął znaczek Chevroleta. W jego miejscu pojawił się za to element... humorystyczny. Żółta, kąpielowa kaczuszka.

Reklama

To nie wszystko, jeśli chodzi o modyfikacje. Camaro miało na swoim wyposażeniu także kevlarowe panele, pancerne szyby, specjalny maskujący lakier, odbijający promienie podczerwieni, opony typu run-flat, wykrywacz ciepła, radiostację, dwie gaśnice, noktowizor i instalację "nitro", która zapewniała nagły przyrost mocy.

Jak nagły? Seryjny silnik V8 o pojemności 5.7 litra dysponował mocą 220 koni, lecz po wciśnięciu magicznego guzika jego moc wzrastała do imponujących 440 koni mechanicznych!

Forteca na czterech kołach mogła zabrać na pokład do 400 kilogramów towaru (przeważnie były to ubrania, leki, bandaże, opatrunki i żywność) ważyła naprawdę sporo, ale przy tym była również bardzo szybka. Gdy sytuacja tego wymagała, "Ghost Car" potrafił rozpędzić się do 200 km/h w zaledwie 13 sekund.

Misje, jakie odbywał podczas służby w Bośni Meyer były właściwie gotowymi scenariuszami wojennego filmu. Duńczyk dostarczał pomoc do odciętych od świata miejsc właściwie dniem i nocą. Za dnia musiał ukrywać się przed policją i armią, choć kilkakrotnie urywał się pościgom. Jak wspomina, przetrwał też parę ostrzałów, ale opancerzenie wozu zrobiło swoje. Skórę ratowała mu także świetna orientacja w terenie i znajomość wielu bocznych dróg. Raz miał wyjątkowe szczęście, gdy podczas dostarczania pomocy w Vukovarze, został namierzony przez snajpera. Namierzony i trafiony! Siła strzału odrzuciła hełm kilkanaście metrów dalej. Potem okazało się, że tkwił w nim pocisk kalibru 9 mm...

"Moja rodzina odkryła prawdę o tym, co robiłem dopiero po latach. Zaczęli się bać o moje życie, bo zawsze uważali mnie za wariata, ale zawsze mówiłem im, że Bóg obiecał, że nic nie stanie się ze mną i z Camaro. Tak właśnie było - obie strony dotrzymały umowy" - śmieje się.

Gdy "Boży Rambo" docierał swoim Camaro w nowe miejsce, zawsze spotykał się z podobnymi reakcjami. Niepewność, wstrzymany oddech, a nawet strach. Ludzie, którzy przeżywali piekło wojny, tracili domy, bliskich, sami nie wiedzieli, co jeszcze może ich spotkać. Tymczasem spotykał ich gest dobroci. Nieznany bohater rozdawał im to, czego najbardziej wówczas potrzebowali. Dorośli dostawali odzież, lekarstwa, koce, a dzieci zabawki i  słodycze. Uśmiechy choć na chwilę wracały na ich twarze.

"Jeździłem na wycieczki po Bałkanach. Każda podróż zwykle trwała od dwóch, do pięciu dni w miesiącu. Czasami były to dwie takie wyprawy miesięcznie. W zależności od tego, gdzie i kiedy wybuchnie nowy konflikt" - wspomina Meyer i zdradza przy okazji, że jego konwoje charytatywne nie były oficjalną misją pokojową, lecz własną inicjatywą przy drobnym wsparciu amerykańskich żołnierzy z niemieckiej bazy.

"Sfinansowałem wszystkie moje wycieczki na Bałkany i nie otrzymałem żadnej zapłaty. Jedna wyprawa kosztowała mnie 1000 marek niemieckich. Łącznie wydałem 160 tysięcy marek na moje 160 podróży na Bałkany w okresie od 1991 roku do końca wojny".

Ale dla niego są rzeczy ważniejsze od pieniędzy. Uratowane ludzkie istnienia i dozgonna wdzięczność tych, którym pomagał.

"Zaprzyjaźniłem się z wieloma Muzułmanami na Bałkanach. Dziękowali mi za pomoc i klepali po ramieniu, mówiąc, że nie spodziewali się pomocy od kogoś, kto wierzy w boga" - relacjonuje.

72-letni dziś żołnierz w garażu nadal ma swoje ukochane Camaro, któremu na liczniku stuknęło już ponad milion kilometrów! Po wojnie Helge przemalował samochód na żółto, lecz ostatnio wóz znów przybrał wojenne barwy. Powód? Przygotowywana ekranizacja jego przygód na podstawie książki wydanej w 2009 roku.

Choć oficjalnie przeszedł na emeryturę, Meyer podkreśla, że nie czuje się emerytem. Na Bałkany nie wraca. Nie ma pieniędzy, ani czasu. Lecz zapytany o obecne zajęcie, odpowiada krótko "Antyterroryzm".  

"Nie jestem żadnym bohaterem, tylko zwykłym człowiekiem, który wierzy w Boga. On stworzył mnie, abym przetrwał to wszystko i to mi wystarczy. Podkreślam: Nie jestem bohaterem, ale znałem bohaterów, którzy niestety teraz spoczywają pod ziemią" - kwituje "Boży Rambo".

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy