Kliniczny wampiryzm: Doktor Krwiopijca
W 1818 roku do bawarskiego Würzburga przyjechał nowy lekarz Heinrich Spatz wraz z małżonką. Para wyglądała na bardzo szczęśliwą. Sam medyk wyróżniał się nienagannymi manierami, zajmował się dobroczynnością i nigdy nie odmawiał swoim przyjaciołom niewielkich sum pieniędzy. Święty człowiek! Gdyby nie pewne jego dziwactwa...
Po zakończeniu nauki na Uniwersytecie Praskim Heinrich Spatz, jak sam twierdził, pracował przez kilka lat jako lekarz wojskowy w armii austriackiej. Następnie został zdemobilizowany i postanowił osiedlić się wraz z żoną w Niemczech. Jego wybór padł na bawarski Würzburg. Już wkrótce medyk zaczął się tam cieszyć znakomitą sławą i szacunkiem. Uważano go za niezwykle mądrego człowieka - w końcu napisał kilka prac na temat medycyny wojskowej i polowej, a także parę rozpraw z dziedziny chorób zakaźnych. Nie sprawiał przy tym wrażenia osoby wyniosłej, a wręcz przeciwnie - wydawał się życzliwy i serdeczny.
Jego dom był zawsze otwarty dla gości, tyle że jedynie w ciągu dnia i wieczorami. Towarzystwo bawiące się u Spatzów nigdy nie zostawało u nich na noc, choćby impreza trwała bardzo długo. Z gośćmi żegnano się w sposób grzeczny, acz stanowczy. Gospodarze nawet fundowali im transport, byle by biesiadnicy nocowali u siebie. To samo tyczyło się ich jedynej służącej. Oczywiście, doktor miał wytłumaczenie swojego dosyć dziwnego zachowania. Otóż twierdził, że kocha swoją żonę tak bardzo, że chce spędzać z nią jak najwięcej czasu sam na sam.
Kiedy w 1831 roku Spatz nagle prawie za bezcen wyprzedał swój majątek i opuścił Würzburg, mieszkańcy miasta bardzo się zdziwili. Przed wyjazdem doktor oznajmił, że został zaproszony do poprowadzenia wykładów na Uniwersytecie Praskim. To, co zdarzyło się kilka dni później, skłoniło miejscowych do radykalnej zmiany zdania o lubianym lekarzu
Lekarz zabójca
Po wyjeździe doktora na policję zgłosiło się dwóch młodych medyków, jego asystentów. Mężczyźni zeznali, że małżonkowie o nazwisku Spatz są wampirami, które piją ludzką krew. Ponoć pod maską filantropów wyszukiwali oni biedaków i bezdomnych, których sprowadzali do swojego domu, zapewniając im dach nad głową oraz jedzenie. Jednak wkrótce potem ugoszczeni nieszczęśnicy przepadali bez śladu. Wtedy Spatz mówił asystentom, że znalazł dla nędzarzy nowe lokum w przytułku albo że sami odeszli, otrzymawszy potrzebną pomoc.
Młodzi ludzie wierzyli mu do czasu, gdy w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął weteran wojenny - inwalida Joachim Faber. Pracował on u doktora jako odźwierny i niejednokrotnie zwracał się do Spatza z prośbą o pomoc. Faber sam nie mógł opuścić miasta, ponieważ nie miał na to pieniędzy, a poza tym byłoby mu trudno znaleźć pracę, gdyż nie miał jednej ręki. Podjęto decyzję o przeszukaniu domu Spatza.
W trakcie czynności w piwnicy odnaleziono szczątki łącznie 18 osób. Było widać, że zostały one poddane różnym zabiegom chirurgicznym oraz pozbawione krwi. Jedno ze zmasakrowanych ciał nie miało ręki. Na tej podstawie policjanci doszli do wniosku, że mają do czynienia ze zwłokami Joachima Fabera. Tożsamości pozostałych ofiar nie udało się ustalić. Miejscowa policja pilnie skontaktowała się z przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości z Pragi, by ci aresztowali i deportowali doktora do Würzburga. Jednak okazało się, że na Uniwersytecie Praskim nigdy nie słyszano o Heinrichu Spatzu. Lekarz zabójca jakby rozpłynął się w powietrzu.
Los asystentów
Zniknięcie doktora wcale nie zakończyło tej strasznej historii. Po upływie pół roku jeden z dwóch jego pomocników, którzy zgłosili się na policję, pożegnał się z życiem - powiesił się na belce u sufitu. Nieco wcześniej młody lekarz, opuściwszy rodzinę, wyjechał do sąsiedniej miejscowości, gdzie wynajął suterenę. Mieszkał tam w zupełnej samotności. Nikogo do siebie nie zapraszał i nie życzył sobie wizyt. Pewnego dnia zaniepokojona żona postanowiła go odwiedzić. To, co zobaczyła, wprawiło ją w osłupienie. Zamiast zdrowego mężczyzny w sile wieku drzwi otworzył jej blady, zmizerowany staruszek.
Jak później opowiadali sąsiedzi, mężczyzna nie wychodził na ulicę, ponieważ bał się promieni słonecznych. Podobno żywił się świńską krwią, którą przywoził mu rzeźnik. Tego rodzaju dieta nie mogła pozostać obojętna dla jego zdrowia. Pytanie, dlaczego do tego doszło, nadal pozostaje zagadką. Najprawdopodobniej młody medyk uzależnił się od krwi, gdy pomagał Spatzowi w jego eksperymentach. Być może męczyły go również wyrzuty sumienia.
Drugi asystent lekarza zabójcy zmarł w jeszcze smutniejszych okolicznościach. Pewnego dnia, goszcząc u siostry, zamknął się w sypialni z małym siostrzeńcem i zaczął pić jego krew. Mężczyznę w trakcie niecnego procederu przydybała niania dziecka. Kobieta chwyciła za pogrzebacz, który miała pod ręką, i uderzyła wampira w głowę. By uratować bohaterkę przed karą więzienia, starano się wyciszyć sprawę. Jednak wiadomości, które wyciekły, jeszcze bardziej utwierdziły mieszkańców Würzburga w przekonaniu, ze Spatz i jego asystenci byli wampirami.
Ten, którego imienia nie wolno wypowiadać
Po mieście rozeszły się słuchy, jakoby doktor stał na czele sekty satanistycznej oraz rzucał klątwę na tych, którzy go zdradzili. Przekształcał ich w wampiry na swoje podobieństwo. Oczywiście, nie brakowało również bardziej zdroworozsądkowych wersji, tłumaczących przestępstwa Spatza doświadczeniami naukowymi. Przecież w tamtym czasie preparowanie zwłok było nielegalne, a doktor właśnie tym się zajmował. Z kolei asystenci, napatrzywszy się na koszmarne praktyki swojego przełożonego, które odbywały się w suterenach budynku, postradali zmysły.
Zdaniem niektórych współczesnych badaczy, małżeństwo Spatzów cierpiało na nadwrażliwość na światło słoneczne - porfirię. Asystenci wiedzieli o problemie doktora oraz jego żony, a poprzez swój udział w doświadczeniach próbowali im pomóc. Mimo że Heinricha Spatza oficjalnie uznano za maniakalnego mordercę, wielu mieszkańców Würzburga do dzisiaj boi się wypowiadać na głos jego imię. Obawiają się, że w ten sposób sprowadzą na siebie nieszczęście. Miejscowi wierzą, iż doktor, jak każdy wampir, jest nieśmiertelny i do tej pory może im zagrażać. Niemniej, trzeba przyznać, że ta potworna historia sprzyja rozkwitowi lokalnego biznesu turystycznego. Któż nie lubi atrakcji z dreszczykiem?