Mistrzowie dobrej śmierci: Historia polskich katów
W dawnych czasach kat nie tylko wykonywał mniej lub bardziej okrutne wyroki sądu. Pełnił także inne, równie ważne funkcje: odpowiadał za czystość ulic, grzebanie zmarłych oraz... rzeszę miejskich prostytutek.
Były to wielkie wydarzenia w średniowiecznych miastach. Gapie wynajmowali okna z widokiem na szafot. Ci bardziej odważni zajmowali miejsca na dachach. Sprzedawcy zamykali swoje kramy. Niekiedy zwalniano dzieci od nauki, żeby mogły przyjrzeć się egzekucji. A było na co popatrzeć.
Dawniej prawo przewidywało ponad dziesięć sposobów pozbawienia życia, w tym: śmierć od kuli, włóczenie końmi, powieszenie, ścięcie, wbicie na pal, łamanie kołem, spalenie, utopienie, zakopanie żywcem oraz... wypuszczenie jelit. Do tego dochodził cały repertuar tzw. kar mutylacyjnych, które polegały na odcinaniu rąk lub nóg albo wyrywaniu języka. Dlatego kat musiał być silny i mieć nerwy ze stali.
Zwłaszcza że dawniej katalog sankcji dla zbrodniarzy był zdecydowanie bardziej imponujący niż obecnie. Nawet za kradzież świec z kościoła można było zostać ukaranym śmiercią! Kaci mieli więc ręce pełne roboty.
Fach ten pojawił się w Polsce w XIII wieku, wraz z modą na zakładanie miast na prawie niemieckim. Za swoje usługi oprawcy otrzymywali oczywiście odpowiednią zapłatę.
Jak kat nad dobrą duszą Jednak wbrew obiegowym opiniom kaci nie tylko wypełniali wyroki. Musieli również opiekować się szubienicami, które znajdowały się zwykle poza miastem. Ponadto grzebali skazańców, wyłapywali bezpańskie psy, wywozili nieczystości oraz... nadzorowali domy publiczne. Stały dochód zapewniały zwłaszcza dwie ostatnie funkcje. Opróżnianie szamb i wychodków (ich zawartość wywożono pod mury miejskie) wiązało się ze stosowną opłatą.
CZYTAJ WIĘCEJ o najsłynniejszym polskim kanibalu
Od prostytutek oprawcy pobierali natomiast rodzaj "haraczu" za ochronę przed brutalnymi klientami oraz opiekę medyczną (przydawała się tu znajomość anatomii).
Co więcej, korzystali też bezpłatnie z ich usług. Do katowskich obowiązków należało również "próbowanie torturami". Nie były one bowiem karą, a jedynie środkiem dochodzenia prawdy podczas procesu, zgodnie z zasadą "confessio est regina probationum" (przyznanie się do winy jest królową dowodów).Izby tortur znajdowały się zwykle w podziemiach ratuszy większych miast.
Mniejsze miejscowości czy wsie nie mogły sobie pozwolić na utrzymanie kata. W razie potrzeby wysyłano więc podejrzanego do najbliższego "mistrza sprawiedliwości" bądź wynajmowano oprawcę i organizowano prowizoryczne miejsce kaźni w którejś z lokalnych piwnic lub w stodole. W izbie tortur znajdował się długi stół z krucyfiksem, za którym zasiadał przesłuchujący, protokolant i ławnicy.
Kat nie prowadził śledztwa, a jedynie pomagał za pomocą tortur "przemówić podejrzanemu do rozsądku". Rozpoczynano od pytań o pochodzenie, wiarę, urodzenie. Potem o to, czym domniemany zbrodniarz zajmował się od młodości do momentu schwytania i czy "kiedy nie był już o podobny kryminał obwiniony, sądzony lub torturami próbowany".
Następnie prezentowano delikwentowi narzędzia kaźni, delikatnie sugerując, do jakich czynów powinien się przyznać. Gdy to nie pomagało, przystępowano do tortur. Które stosowano najczęściej? Kropienie ciała gorącą siarką, zgniatanie kciuków przy użyciu specjalnych pras, przykładanie do boków rozżarzonych blach, ściskanie głowy "pomorską czapką" oraz miażdżenie goleni za pomocą metalowych płytek (tzw. "hiszpańskich butów").
Częstą torturą było też rozciąganie, polegające na wieszaniu przesłuchiwanego u sufitu za ręce z ciężkim kamieniem u nóg. Takich "atrakcji" dostarczano nieszczęśnikowi trzykrotnie. Metody katów były zwykle skuteczne - oskarżeni pod wpływem bólu przyznawali się do czynów własnych, cudzych oraz... nigdy niepopełnionych.
Persona non grata
Choć kaci byli tak bardzo potrzebni, powszechnie ich nienawidzono i uważano za nieczystych.
Stawiano na równi z prostytutkami i przestępcami, dlatego oprawcy nie podawano nigdy ręki i unikano jego wzroku. W Toruniu nie mógł nawet sam wybrać chleba - nikt nie kupiłby pieczywa dotkniętego przez kata. Przeznaczone dla "mistrza sprawiedliwości" bochenki kładziono więc spodem do góry. Rzeźników z poznańskiego cechu obowiązywał zakaz grania z miejscowym katem w kości, karty lub warcaby. W 1725 roku w Krośnie Odrzańskim wyrzucono z cechu pewnego szewca, ponieważ jechał na koniu należącym do oprawcy.
Kto w takim razie decydował się na bycie katem? Często profesji tej podejmowali się skazańcy w zamian za darowanie życia. Obeznani ze śmiercią, dobrze radzili sobie z wykonywaniem egzekucji.
Dodatkową zachętą było wysokie wynagrodzenie. Ale nie każdy potrafił sprostać nowym obowiązkom. Największym wyzwaniem było ścięcie, pozostałe kary wymagały znacznie mniejszej precyzji. We Francji szewc, któremu darowano życie, by mógł zająć się katowskim fachem, podczas wykonywania wyroku trząsł się ze strachu bardziej niż ofiara. Dopiero za dwudziestym drugim razem udało mu się oddzielić głowę od tułowia.
Rozsierdzony tłum gapiów ukamienował nieudolnego oprawcę. Podobne przypadki zdarzały się również w Polsce. Istniały także inne sposoby pozyskania kandydata na kata. W 1796 roku w "Kwidzyńskim Czasopiśmie Ogłoszeniowym" pojawił się... konkurs na to stanowisko. Zdarzało się też niekiedy, że sami zainteresowani reklamowali swoje usługi i na piśmie prosili władze miasta o uwagę oraz życzliwość.
Nie tylko ogniem i mieczem Do czasu rozbiorów kat musiał być prawdziwym multiprofesjonalistą, zwłaszcza że śmierć zadawano na różne, niekiedy bardzo wymyślne sposoby. Przez wieki w Polsce obowiązywały normy oparte na przepisach tzw. Caroliny - prawa karnego skodyfikowanego przez cesarza Karola V. W połowie XVI wieku Bartłomiej Groicki pisał: "złodziej ma być obwieszon. Zdrajca, rozbójnik, łupieżca - w koło wplecion. Mężobójca, gwałtownik panien i który na cudzołóstwie był pojman, takowi mają być ścięci (...).
Odszczepieniec wiary chrześcijańskiej ma być spalon. Tąż śmiercią ma zginąć czarownik i kto by komu jad zadał". Istniały także regionalne zwyczaje - na wschodnich kresach Rzeczpospolitej popularne było wbijanie na pal, z kolei w Tatrach i Beskidach hersztów band zbójeckich wieszano na rzeźnickim haku "za poślednie ziobro". W rekrutacji na kata liczyła się więc nie tylko siła fizyczna, ale również stalowe nerwy i znajomość anatomii, a czasem... odrobina umiejętności cyrkowych.
Kiedy w XVII wieku w Żywcu miano stracić za rozbój Wojciecha Miczka ze Słotwiny, kaci z Cieszyna zaprezentowali gapiom iście teatralną sztuczkę - jeden trzymał skazańca za włosy, a drugi go ściął. Ciało upadło na ziemię, zaś głowa pozostała w ręce oprawcy, który następnie zaprezentował ją zgromadzonym. Jednak takie widowiskowe egzekucje słono kosztowały. Jak donosi tamtejszy kronikarz: "za ten figiel złotych 60 od głowy wzięli, co by oświęcimski [kat] złotych 10 kontentowałby się".
W okresie rozbiorów polscy kaci podporządkowali się przepisom pruskim, rosyjskim i austriackim. Były to lata oświecenia, które przyniosły nieco humanitaryzmu w wymiarze sprawiedliwości: w znacznym stopniu
ograniczono tortury, wyroki śmierci zapadały rzadziej. W zaborze pruskim dopuszczano wyłącznie egzekucje przez powieszenie lub ścięcie, a po zjednoczeniu Niemiec w 1871 roku - tylko za pomocą topora lub gilotyny.
Niemieckie gilotyny - w odróżnieniu od francuskich - nie obcinały jednak głów, lecz utrącały je siłą rozpędu. "A kat Maciejewski tam pod szubienicą..." W II Rzeczpospolitej ciężar wykonywania "cywilnych" wyroków śmierci spoczywał początkowo na wojsku. W razie potrzeby dowódca garnizonu wyznaczał pluton egzekucyjny, który rozstrzeliwał skazańca.
Tak było do roku 1926. Wtedy to Ministerstwo Sprawiedliwości powołało na kata Stefana Maciejowskiego (zwanego też Maciejewskim). W ciągu 6 lat swej działalności nasz państwowy oprawca powiesił około stu skazańców. Zapewne byłoby ich więcej, gdyby nie postępujący alkoholizm Maciejowskiego, liczne awantury i zaniedbywanie się w obowiązkach.
W 1932 roku, po nieudanej próbie samobójczej, pozbawiono go stanowiska. - Wyszedłem z wprawy, bo dawno nie wieszałem, ale za drugim razem zrobię to sobie lepiej - miał powiedzieć przechodniom, którzy odcięli go ze stryczka. Jego postać stała się legendą przedwojennej subkultury przestępczo-więziennej. Katem Maciejewskim straszono nie tylko niegrzeczne dzieci - śpiewano o nim także piosenki, takie jak słynny Bal na Gnojnej.
Po wojnie władze PRL-u utrzymały karę śmierci. Cywile mieli być wieszani, a żołnierze rozstrzeliwani. Tylko w okresie stalinizmu (1944-1956) w więzieniach i katowniach Urzędu Bezpieczeństwa stracono około 3,5 tysiąca osób. Podstawą wyroku była najczęściej wroga postawa wobec ustroju socjalistycznego i sojuszu ze Związkiem Radzieckim.
Później tak zwaną "ka-es" wykonywano głównie na przestępcach kryminalnych, choć jeszcze w połowie lat 60. stracono głównego oskarżonego za przestępstwa gospodarcze w tzw. aferze mięsnej. Kto wypełniał wyroki? Nie wiadomo. Znamy za to sposób i miejsca egzekucji. Budzącą grozę pracę kata w socjalistycznej Polsce pokazuje m.in. Krótki film o zabijaniu Krzysztofa Kieślowskiego.
Ostatniego skazańca w naszym kraju powieszono 21 kwietnia 1988 roku. Następnie karę śmierci zastąpiło 25-letnie, a od 1998 roku - dożywotnie pozbawienie wolności. W ubiegłym roku Polska ratyfikowała Protokół nr 13 do Europejskiej konwencji praw człowieka, znoszący karę śmierci we wszystkich okolicznościach. Tym samym zawód kata ostatecznie przeszedł do mrożącej krew w żyłach historii...
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***