Nicolae Ceauşescu. Opozycję kazał leczyć psychicznie
Nicolae Ceauşescu nie przebierał w środkach, gdy chodziło o ochronę własnej pozycji przed członkami prawdziwej lub wyimaginowanej opozycji. Rumuńscy dysydenci masowo trafiali do miejsc odosobnienia. Niektórych kierowano też do szpitali psychiatrycznych – gdzie byli poddawani brutalnej „resocjalizacji”.
Rumuński reżim, na czele którego od 1965 do 1989 roku stał Nicolae Ceauşescu, należał do najbrutalniejszych w całym bloku wschodnim. Despotyczny przywódca bezwzględnie zwalczał najmniejsze nawet przejawy opozycyjnego myślenia.
Obywatele Rumunii, którzy - słusznie lub nie - zostali uznani za przeciwników komunizmu, mogli się spodziewać, że ich życie zostanie zamienione w piekło.
W najlepszym przypadku czekało ich zastraszanie, ciągły nadzór i utrata pracy; w najgorszym zesłanie do więzienia, obozu pracy przymusowej lub... szpitala psychiatrycznego. Jak opowiada Dennis Deletant, badacz dziejów Europy Wschodniej z University College w Londynie:
"Nie zawsze pamięta się, że nadużycia psychiatryczne zostały [w Rumunii - przyp. A.W.] zinstytucjonalizowane w 1965 roku przez dekret nr 12 "O leczeniu niebezpiecznych osób chorych psychicznie". Dowody zebrane przez Amnesty International pokazują, że prawo to było używane, by zamykać członków opozycji politycznej w instytucjach psychiatrycznych, początkowo na okres kilku miesięcy, ale od początku lat siedemdziesiątych na okres nawet do pięciu lat".
Szpitale psychiatryczne dla opozycji
Ramy dla hospitalizowania członków opozycji uzupełnił też odpowiedni paragraf z przyjętego w 1968 roku kodeksu karnego. Artykuł 114 przewidywał psychiatryczne leczenie tych spośród osób skazanych wyrokiem sądu, których uznano za "chorych psychicznie i stanowiących zagrożenie dla społeczeństwa". Deletant podkreśla:
"Byli dysydenci zgłaszali Amnesty International, że leczenie psychiatryczne było wykorzystywane w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jako sposób na polityczną reedukację tych, którzy zostali skazani w oparciu o artykuł 114 kodeksu karnego".
W przypadku więźniów politycznych, skazanych na przykład za szerzenie propagandy antypaństwowej albo próbę nielegalnego przekroczenia granicy, po zapis ten sięgano niezwykle często. Na 400 skazanych w latach 1975-1977 aż 150 było więźniami sumienia - i większość z nich trafiła właśnie do szpitali psychiatrycznych.
Jak w praktyce wyglądało postępowanie, które prowadziło opozycjonistę na oddział zamknięty? Dennis Deletant wyjaśnia:
"Na przesłuchaniu, prowadzonym przez oficerów Dyrekcji Dochodzeń Karnych Securitate, często obecny był psychiatra. Oskarżony był proszony o opisanie swojego stanowiska wobec komunizmu, przywódców państwowych i społeczeństwa; diagnoza była stawiana w oparciu o jego odpowiedzi.
Diagnozę często fabrykowano, posługując się dokumentacją medyczną więźnia i jego skargami na bóle głowy czy alergie. Jeśli oskarżony został uznany przez sąd za chorego psychicznie, kierowano go do szpitala psychiatrycznego i proces reedukacji się rozpoczynał. Groźby, zastrzyki, a czasami pobicia zdarzały się, gdy więzień odmawiał przyznania się do winy i wyparcia własnych poglądów".
"Pacjentom" często w ramach "leczenia" podawano także - bez żadnych wstępnych badań - silne dawki leków. Niektórych poddawano nawet terapii elektrowstrząsami; była to zresztą metoda chętnie stosowana także przez oficerów Securitate, policji politycznej, już na etapie wstępnych przesłuchań.
Zainteresował cię ten tekst? Na łamach portalu WielkaHistoria.pl przeczytasz również o zapomnianej awarii nuklearnej, która naraziła życie i zdrowie milionów ludzi.
Za drutem kolczastym
W instytucjach, do których trafiali skazani opozycjoniści, często panowały warunki jak z horroru. Było tak zwłaszcza w "dedykowanych" im szpitalach, takich jak szpital imienia doktora Petru Grozy w hrabstwie Bihor. Budynek otoczono wysokim płotem, zwieńczonym drutem kolczastym i oświetlanym całą dobę przez oślepiające lampy.
"Bezpieczeństwa" pacjentów strzegli z czterech wieżyczek strażniczych uzbrojeni policjanci. Okolicę regularnie przeczesywały patrole, mające do dyspozycji wyszkolone psy.
Warunki, w jakich przetrzymywano dysydentów, urągały ludzkiej godności. Nie wszystkim dane było doczekać wyjścia na wolność. Jak wyjaśnia Dennis Deletant:
"Śmiertelność w szpitalu w latach siedemdziesiątych była względnie duża. W samym styczniu i lutym 1975 roku zmarło sześć osób (jedna kobieta i pięciu mężczyzn), z powodu zawału, gruźlicy, postępującego paraliżu czy żółtaczki; wszyscy podobno mieli mniej niż trzydzieści lat.
Dysydenci, którzy wcześniej byli przetrzymywani w szpitalu, twierdzili, że przyczyny śmierci bywały różne: duże dawki leków, podawanych osobom cierpiącym na poważne somatyczne i psychiczne choroby; niski poziom higieny; nieodpowiednie leczenie".
Niewiele lepiej mieli się więźniowie "zwykłych" szpitali psychiatrycznych i ci, którzy trafiali na oddziały psychiatryczne funkcjonujące przy szpitalach więziennych. "Woda kapała ze ścian, zwłaszcza podczas gorących, dusznych dni, i nie można było zostawić na podłodze nawet butów, by nie zapleśniały" - wspomina warunki panujące w szpitalu nazywanym "Jilava" (czyli dosłownie "wilgotne miejsce") jedna z więzionych dysydentek, Annie Samuelli.
To właśnie w Jilavie, gdzie więźniowie trafiali z reguły na krótki, kilkutygodniowy pobyt, zwyczajowo wstrzykiwano nowo przybyłym silne leki uspokajające. Dawki określano bez wstępnego badania, narażając tym samym więźniów, zwłaszcza chorujących na serce, na potencjalnie drastyczne skutki uboczne.
Wolność za przyznanie się do winy
Czy po uwięzieniu w szpitalu psychiatrycznym można było odzyskać wolność? Tak, ale jedynie pod pewnymi warunkami. Jak opowiada Dennis Deletant:
"Przyznanie się do winy prowadziło do zatrzymania podawania leków, a nawet wcześniejszego wypuszczenia, choć dysydent był proszony o podpisanie oświadczenia, w którym zobowiązywał się do nieujawniania szczegółów swojego leczenia pod groźbą ponownego zamknięcia".
Podpisywanie oświadczenia, że nie podawano im żadnych leków, wymuszano z kolei na "pacjentach" przebywających w Jilavie. Widać lekarze, mimo, że z formalnego punktu widzenia działali zgodnie z prawem, woleli dodatkowo się zabezpieczyć. Niewiele to dało - informacje o ich działaniach bardzo szybko przedostały się na Zachód.
Zainteresował cię ten tekst? Na łamach portalu WielkaHistoria.pl przeczytasz również o zapomnianej awarii nuklearnej, która naraziła życie i zdrowie milionów ludzi.
Anna Winkler - doktor nauk społecznych, filozofka i politolożka. Zajmuje się przede wszystkim losami radykalizmu społecznego. Interesuje się historią najnowszą, historią rewolucji i historią miast, a także kobiecymi nurtami historii. Chętnie poznaje dzieje kultur pozaeuropejskich.