Niderlandy. Państwo idealne?

Jego mieszkańcy otaczali się obrazami, a za kwiaty skłonni byli płacić ogromne pieniądze. Z kolonii sprowadzali jedwabie, diamenty i drogie przyprawy. Na handlu nimi zarabiali krocie. Państwo idealne? A może tylko idealna iluzja?

Na wielu holenderskich obrazach mieszkania są wystawnie urządzone, a ludzie wyglądają na zadowolonych i szczęśliwych. Czy Niderlandy były krainą mlekiem i miodem płynącą?
Na wielu holenderskich obrazach mieszkania są wystawnie urządzone, a ludzie wyglądają na zadowolonych i szczęśliwych. Czy Niderlandy były krainą mlekiem i miodem płynącą?Domena publicznaINTERIA.PL/materiały prasowe

Rok 1585. Aleksander Farnese, namiestnik Niderlandów z ramienia króla Hiszpanii, wkracza w triumfalnym pochodzie do zdobytej Antwerpii, ostatniego bastionu protestantyzmu w południowych prowincjach. W wielkodusznym geście pozwala heretykom, którzy odmawiają powrotu na łono Kościoła katolickiego, zakończyć swoje interesy w ciągu czterech lat i wraz z dobytkiem swobodnie opuścić granice Hiszpańskich Niderlandów.

Wkrótce blisko 80 000 ludzi emigruje na północ, na tereny prowincji, które kilka lat wcześniej wyzwoliły się spod władzy Madrytu. Uciekinierzy zmierzają głównie do miast Zelandii i Holandii, a przede wszystkim do Amsterdamu, stolicy nowo powstałego państwa - Republiki Siedmiu Zjednoczonych Prowincji Niderlandzkich. I wraz z innymi budują jego dobrobyt.

Lider postępu

Powszechnie przyjmuje się, że proklamowana oficjalnie w 1588 roku Republika była jeśli nie najbogatszym, to na pewno jednym z najbogatszych krajów Europy nowożytnej. Posiadała nowoczesną jak na owe czasy gospodarkę oraz świetną flotę, dzięki której zdobywała zamorskie kolonie. Wprawdzie, jak zauważa Norman Davies w najnowszej książce "Na krańce świata", Niderlandy nie stały się państwem imperialnym par excellance, ale niewątpliwie także one miały udział w budowaniu europejskiego imperializmu.

W połowie XVI wieku obszar, który później objęła Republika, zamieszkiwało 1,2 miliona mieszkańców. Sto lat później liczba ta się niemal podwoiła. Wówczas też niemal 40% ludności zamieszkiwało już w miastach. W najbardziej rozwiniętej i zurbanizowanej Holandii wartość ta osiągała nawet 60%.

Istotnym zmianom podlegała w tym czasie produkcja rolna. Ze względu na niewielką powierzchnię gruntów ornych zboże sprowadzano z basenu Morza Bałtyckiego. Uzyskane w procesie rekultywacji bagien i jezior pola wykorzystywano pod uprawę rzepaku, lnu, chmielu i kwiatów ozdobnych. Na polderach wypasano stada bydła. Stopniowo wprowadzano chów oborowy, który zwiększał mleczność krów, a tym samym podnosił efektywność produkcji mleczarskiej. Ludność wiejska stopniowo przenosiła się do miast, gdzie znajdowała zatrudnienie w rodzącym się przemyśle. Rozwijało się szkutnictwo, bednarstwo i wytwórstwo tekstylne, tak bardzo niezbędne dla ekspansji zamorskiej.

Ośrodkami produkcji płótna na masową skalę były Lejda i Rotterdam. Delft słynęło z wytwarzania biało-niebieskich fajansów. Amsterdam był głównym ośrodkiem typograficznym i najważniejszym portem Republiki, w którym w 1609 roku powstał Wisselbank (Bank Wymiany). Udzielał on kredytów nie tylko prywatnym inwestorom, ale i władcom ościennych krajów. W miastach powstawały też warsztaty, manufaktury i duże zakłady, które zajmowały się obróbką surowych towarów importowanych. Holenderscy kupcy sprzedawali je dalej na zdominowanych przez siebie rynkach w basenach Morza Północnego i Bałtyku. Związek Hanzeatycki został już wówczas ostatecznie wyeliminowany z gry.

Niderlandy w ciągu kilkunastu lat stały się prawdziwą morską potęgąDomena publicznaINTERIA.PL/materiały prasowe

Morska potęga

Drogi handlowe wzdłuż wielkich rzek, prowadzące w głąb Rzeszy, stały otworem. Marynarka Republiki kontrolowała flamandzką (a więc hiszpańską) część wybrzeża Morza Północnego, skutecznie blokując Antwerpię. Holendrzy rzucili też wyzwanie portugalskiej dominacji na wschodzie. Niderlandy w tym czasie "spoglądały na posiadłości Portugalii jak na potencjalną zdobycz", pisze Norman Davies w książce "Na krańce świata".

Najpierw należało jednak przełamać prym Portugalii i Hiszpanii w sprowadzaniu towarów z Indii. Cel ten postawiło sobie dziewięciu kupców amsterdamskich, którzy w 1594 roku założyli Compagnie van Verre (Kompanię dla Odległych Krajów). Otrzymawszy wsparcie stadhoudera, czyli namiestnika prowincji, a także Stanów Generalnych oraz miasta Edam, 2 kwietnia 1595 roku na wyprawę do Indii Wschodnich ruszyły cztery statki. Na pokładach Amsterdamu, Holandii, Mauritiusa i Duyfken (Gołąbka) znajdowały się 249 osoby. Dowodził nimi Cornelis de Houtman. Bez większych przeszkód ze strony Portugalczyków, ale za to wdając się w utarczki z tubylcami, statki  dotarły do Bantamu leżącego na północno-zachodnim wybrzeżu Jawy.

Na wyspie holenderscy kupcy zaopatrzyli się głównie w ładunek pieprzu, po czym ruszyli w drogę powrotną. Do portu na wyspie Texel dotarli 10 sierpnia 1597 roku. Z wyprawy wróciły tylko trzy statki z 87 marynarzami. Ze względu na niedostatek załogi pod Amsterdam nieopodal wyspy Bawean podłożono ogień. Dwie osoby pozostawiono też na Bali. Mimo tych strat ładunek, jaki sprowadzono, pozwolił podróżnikom dobrze zarobić i pokryć koszty ekspedycji. W historiografii holenderskiej nosi ona nazwę Eerste Schipvaart (Pierwszego Rejsu).

Wyprawa ta zachęciła innych kupców do tworzenia kolejnych spółek i szukania szczęścia na morzu. W 1602 roku zjednoczono je pod jednym szyldem - Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej (Vereenigde Oostindische Compagnie). Fuzję tę nakazał wielki pensjonariusz Johan van Oldenbarneveldt. Na jej wzór, ale z nieco szerszymi uprawnieniami została utworzona w 1621 roku Holenderska Kompania Zachodnioindyjska (West-Indische Compagnie).

O tym, co sprowadzano w ładowniach statków wracających z Indii Wschodnich, można przeczytać w dokumentach kompanii handlowych i w ówczesnych gazetach. Rozpisywały się one między innymi o imponującym transporcie, jaki do amsterdamskiego portu trafił 27 czerwca 1634 roku. Na wybrzeże wyładowano wówczas między innymi 326 733,5 amsterdamskich funtów pieprzu z Malakki, 297 446 funtów goździków, 292 623 funtów saletry i 141 278 funtów indygo. Wśród przywiezionych przedmiotów znalazło się także aż 219 027 sztuk chińskiej porcelany, 52 skrzynie koreańskiej i japońskiej porcelany i 75 dużych waz i garnków z wyrobami z cukru. Nie zabrakło także perskiego i chińskiego jedwabiu oraz kamieni szlachetnych: do Amsterdamu trafiło tego dnia 3989 diamentów o dużej ilości karatów i 93 puszki z perłami i rubinami (o różnej jakości).

„Na krańce świata” Normana Daviesa to najbardziej podróżnicza spośród książek historycznych i najbardziej historyczna spośród książek podróżniczych. Kliknij i sprawdźINTERIA.PL/materiały prasowe

Na drodze do akumulacji

Zamorski handel i przetwórstwo importowanych towarów pozwalały na zbijanie niemałych fortun. Tylko w latach 60. XVII wieku sprowadzono z Azji towary o wartości 31 mln guldenów. Jeśli wierzyć Anne Goldgar, która siłę nabywczą 1 guldena oszacowała na 10,28 euro, kwota ta odpowiadałaby dzisiaj prawie 320 milionom euro! Inwestycje te przynosiły kupcom ogromne korzyści - we wspomnianej dekadzie  wygenerowały 91 mln guldenów zysku netto.

Oprócz handlu ważną gałęzią holenderskiej gospodarki było także rybołówstwo. Zajmowała się nim ludność nadmorskich miast i wsi. Łowiono przede wszystkim śledzie, które solono w beczkach jeszcze podczas rejsu, dzięki czemu obniżano koszty przetwórstwa. Także z ich sprzedaży w zagranicznych portach czerpano spore zyski, bowiem niemal połowa tych ryb spożywana na europejskich stołach pochodziła właśnie z Republiki. Sam Maurycy Orański, choć śledzi nie lubił i jadał je niechętnie, mawiał podobno, że są one kamieniem, który niderlandzki Dawid wystrzelił z procy w kierunku hiszpańskiego Goliata. Liczby mówią same za siebie: z portów samej prowincji Holandii wypływało około 450-500 łodzi i statków rybackich, na których bezpośrednio służyło 6000-7000 osób.

Holendrzy wyspecjalizowali się w imporcie przypraw - cynamonu, muszkatu i goździków - ale wkrótce zaangażowali się w handel jeszcze jednym zyskownym "towarem". Po ustanowieniu kolonii, faktorii handlowych i stacji przeładunkowych w obu Amerykach, na Antylach, w Afryce i Azji zdobyli praktycznie monopol na handel ludźmi. Tylko w latach 1676-1689 przewieźli z Afryki na Karaiby 20 000 niewolników.

Wszystkie te intratne przedsięwzięcia sprawiały, że do północnych prowincji płynął strumień pieniędzy. Akumulacja kapitału widoczna jest w mieszczańskim budownictwie i dobrach luksusowych, które przetrwały do naszych czasów pod postacią muzealnych eksponatów i wyobrażeń wnętrz holenderskich domów uwiecznionych na obrazach niderlandzkich mistrzów. Dlatego dzisiaj wyobrażamy sobie holenderski dom zazwyczaj jako mieszkanie bogatego, amsterdamskiego kupca, pełne obrazów, drogich mebli i przedmiotów zbytku. Ale czy ten wizerunek odpowiada rzeczywistości?


Nieprzebrane bogactwo?

Zapominamy często, że to wyobrażenie dobrobytu jest to klisza, której winien jest holandyzm. Ten ugruntowany w XIX wieku pogląd przedstawia holenderską Republikę jako państwo idealne w gospodarczym rozkwicie, którego dewizą są wolność, tolerancja i poszanowanie praw. Mit ten kształtowała sztuka, a przede wszystkim malarstwo, z którego w XIX wieku czerpano garściami jak ze skarbnicy motywów. Dostrzegano w nim bezpośredni zapis życia codziennego, pomijając, czy raczej zapominając o jego głębokiej symbolice.

Jednym z najbardziej znanych mitów związanych z holenderskim Złotym Wiekiem i eksponujących obrzydliwe wręcz bogactwo zarabiających fortuny na handlu z Indiami kupców jest tulipanowa gorączka - tulpenmanie. Zwykło się określać w ten sposób zbiorową psychozę, która doprowadziła rzesze kupców holenderskich do utraty majątku i postradania zmysłów. Podobno w latach 30. XVII wieku brali oni udział w spekulacjach cebulkami tulipanów. Powstające w ten sposób piramidy finansowe przyczyniały się do masowej fali bankructw. Owszem, rośliny te osiągały wysoką cenę, rzeczywiście zawierano też na nie kontrakty przedwstępne. Sprawy te jednak były głównie domeną wyspecjalizowanej grupy bloemisten zajmujących się handlem drogimi roślinami ozdobnymi na hurtową skalę, natomiast same umowy realizowano z rzadka.

Cebulki były dość drogie i osiągały ceny 35-150 guldenów za sztukę. Wyższe kwoty należy w większości uznawać za anomalię. Tak jest z przykładem, na który w Martwej naturze z wędzidłem powołuje się Zbigniew Herbert. Podaje on, że cebulka odmiany Wice-Król osiągnęła wartość "2 wozów pszenicy, 4 wozów żyta, 4 tłustych wołów, 8 tłustych świń, 12 tłustych owiec, 2 beczek żyta, 4 baryłek przedniego piwa, 1000 funtów sera". Pisarz zaczerpnął tę informację pośrednio ze sztuki teatralnej Jacques’a Normanda z 1880 roku... która później opacznie została potraktowana jako dokument!

Płacenie bajońskich sum za wybrane okazy, na przykład 90 000 guldenów za cebulki sprzedane na aukcji w Alkmaarze 5 lutego 1637 roku, nie było powszechną praktyką. Owszem, licytacja taka faktycznie miała miejsce, ale dochód z niej był przeznaczony dla sierot. Sama akcja została zresztą potępiona przez protestanckich duchownych i środowiska ewangelicko-reformowane, ponieważ wyłamywała się z obowiązujących ram moralnych i etycznych.

"Straż Nocna" jest prawdopodobnie najdroższym obrazem sprzedanym w NiderlandachDomena publicznaINTERIA.PL/materiały prasowe

Cała prawda o obrazach

Podobnie przesadzone są podania dotyczące ceny obrazów. Dzisiaj obrazy uznaje się za dobra luksusowe i taki sam status posiadały już w XIX wieku. Ale nawet dzieła tych najbardziej znanych - Cornelisa van Poelenburgha, Rembrandta czy Vermeera - osiągały w XVII wieku średnio ceny od 50 do 250 guldenów. Astronomiczną cenę Straży Nocnej, wynoszącą podobno aż 1600 guldenów, należy zdecydowanie uznać za nieprawdziwą.

Warto jeszcze poruszyć kwestię mecenatu. W przeciwieństwie do królewskich dworów w Paryżu, Madrycie czy Wiedniu holenderscy stadhouderzy w nieporównywalnie mniejszym stopniu wspierali rodzimych artystów. Rezydencji księcia Maurycego w Rijswijk czy księcia Fryderyka Henryka w Honselaarsdijk nie można nawet stawiać obok El Escorialu czy Luwru.

Mimo to niderlandzcy artyści mieli w kraju szeroki rynek zbytu, zwłaszcza jeśli dostosowywali techniki i jakość swych prac do możliwości finansowych rodzimych klientów. Michiel van Mierevelt namalował na przykład około 5000 portretów! Ale malarze z Republiki byli też cenieni przez innych europejskich monarchów. I tak Theodor Rodenburg - agent Chrystiana IV -  zakupił dla niego i wysłał do Danii 350 obrazów o łącznej wartości 50 000 guldenów.

Do utrwalenia stereotypu dobrobytu i bogactwa bez wątpienia przyczyniało się to, że sami artyści chętnie wyjeżdżali za granicę i tworzyli na obcych dworach. A w samych Niderlandach kolekcjonowanie obrazów było powszechne. Nie tylko stanowiły one modną ozdobę dla domostwa, ale zapewniały też punkt wyjścia do rozmowy i dyskusji.

Jakość obrazów często nie była wysoka, a ich ceny wcale nie były wygórowane. Konkretne ceny (choć pewnie zawyżone) można znaleźć na przykład w spisie obrazów Françoisa van der Noordtsa z 1681 roku, przygotowanym na potrzebę aukcji po ogłoszeniu bankructwa. I tak, za zwykły pejzaż trzeba było zapłacić 10 guldenów, za pejzaż z Jakubem i Rebeką - 9 guldenów, a za bitwę morską w pozłacanej ramie - 20 guldenów. Marina z ogniem kosztowała zaledwie 4 guldeny, ale scena z mężczyzną, dzieckiem i małym ptakiem w pozłacanej ramie -  już 25 guldenów. Najdroższy w spisie był pejzaż "a la Breugel", wyceniony na 30 guldenów. Dla porównania można dodać, że na tej samej aukcji sprzedawano na przykład dwa krzesła za 5 guldenów i łóżko za 125 guldenów.

Cena obrazu nie odbiegała zatem od kosztu innych domowych sprzętów. Średnia cena obrazu wynosiła około 10 guldenów. Za kopię płacono zazwyczaj połowę tej kwoty, co oznacza, że wykwalifikowany robotnik musiał przeznaczyć tygodniówkę ma zakup dzieła. Ale gdyby chciał to zrobić, miał w czym wybierać - w połowie XVII wieku działało w Republice 650-750 malarzy, których pracownie opuszczało 63-70 tysięcy dzieł rocznie. Większość pochodziła z Holandii.

„Na krańce świata” Normana Daviesa to najbardziej podróżnicza spośród książek historycznych i najbardziej historyczna spośród książek podróżniczych. Kliknij i sprawdźINTERIA.PL/materiały prasowe

Dobrobyt, ale tylko dla wybranych

Badacze epoki nowożytnej przyjęli, że progiem ubóstwa jest sytuacja, w której więcej niż 44 procent dochodów rodziny nuklearnej przeznacza się na zaspokojenie podstawowych potrzeb, czyli zakupu żywności. W 1650 roku w Republice tę granicę wyznaczała wartość 200 guldenów na rodzinę rocznie. Tymczasem średnie płace w najszerszych grupach zawodowych wyglądały następująco: wykwalifikowany robotnik otrzymywał za swą pracę 240 guldenów w skali roku, mistrz ciesielski - 500-650 guldenów, rybacy i marynarze 144 guldeny, żołnierze - 120 guldenów. Jak widać, z pracy jednej osoby nie było możliwe wyżywienie całej rodziny, dlatego także kobiety imały się różnych zajęć. Matka późniejszego admirała Maartena Trompa prała na przykład koszule marynarzy. Ale nawet mimo tego, że pracowali wszyscy członkowie rodziny łącznie z dziećmi,  spora część - jeśli nie większość - społeczeństwa żyła w nędzy bądź na jej granicy.

Decydujący wpływ na przeświadczenie o wszechobecnym dobrobycie Republiki miało bogacenie się wąskiej warstwy kupców i prywatnych inwestorów czerpiących największe profity z handlu zamorskiego. Blisko 300 rodzin patrycjuszowskich z Amsterdamu zgromadziło majątki o wartości kilkuset tysięcy guldenów. Pojedyncze rody, jak Tirpowie, budowały prawdziwe imperia - ich bogactwo szacuje się na milion guldenów. Ale była to kropla w morzu: zaledwie 20% rodzin w kraju dysponowało dochodem powyżej 600 guldenów. Wśród nich jedynie 6-8 procent przekraczało próg względnego dostatku (szacowany na 1000 guldenów).

Niderlandzkie społeczeństwo było silnie spolaryzowane. Życie niższych jego warstw wyglądało zupełnie inaczej, niż widzieli je w obrazach niderlandzkich mistrzów Johan Huizinga czy Zbigniew Herbert. Mimo to Republika zdołała obronną ręką wyjść z wojny osiemdziesięcioletniej i toczonych w XVII wieku trzech wojen z Anglią. Przeciwstawiła się też inwazji Francji w latach 1672-1674. I choć nie można jednoznacznie stwierdzić, że kraj ten był najbogatszym w nowożytnej Europie, to jednak bez wątpienia należy przyznać, że jego mieszkańcy byli jednymi z najbardziej zaradnych. A mit niderlandzkiego Złotego Wieku niezmiennie obecny jest w kulturze i historii Europy.

Rafał Szmytka - Doktor nauk humanistycznych, niderlandysta, adiunkt w Zakładzie Antropologii Historycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zajmuje się historią i kulturą Niderlandów w epoce nowożytnej. W szczególności interesuje się koncepcją oporu względem władcy, kalwińską publicystyką okresu De Opstand oraz związkami Kraju Nizin z Rzecząpospolitą.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas