Peak 29. Zapomniany wyczyn Polaków w Himalajach

Himalajskie giganty - od lewej Manaslu, Peak 29 oraz Himalchuli /Wikimedia Commons /domena publiczna
Reklama

To był jeden z największych - nie tylko na owe czasy - sukcesów polskich wspinaczy w górach wysokich. Ósmego maja 1979 roku na wierzchołku Peaku 29 stanęli Ryszard Gajewski i Maciej Pawlikowski. Prawdopodobnie dokonali tej sztuki jako pierwsi i jedyni himalaiści na świecie.

Peak 29, Ngadi Chuli, Dunapurna, Dakura, Dakum... gdy słyszycie jedną z tych nazw, chodzi o tę samą górę. Dwudziesty najwyższy szczyt świata, wznoszący się 7871 metrów nad poziom morza.

Wielkie ambicje Japończyków

Położona w Mansiri Himal w Nepalu góra jest bliskim sąsiadem Manaslu (8156 m). Tym ośmiotysięcznikiem w czasach pierwszych wejść na najwyższe szczyty globu mocno zainteresowali się Japończycy.

W połowie ubiegłego stulecia himalaiści z Kraju Kwitnącej Wiśni szturmowali Manaslu kilkakrotnie. Udało im się za czwartym podejściem. W maju 1956 roku na szczycie zameldowali się Toshio Imanishi i Szerpa Gyaltsen Norbu, a dwa dni później Kiichiro Kato i Minoru Higeta.

Reklama

Podczas kolejnych ekspedycji z coraz większą ciekawością Japończycy spoglądali w kierunku Peaku 29. I gdy już spełnili marzenie o Manaslu, postanowili zdobyć nieco niższego, ale wcale nie łatwiejszego pod wieloma względami sąsiada.

Góra zamknięta na trzy lata

Pierwszy japoński rekonesans przybył pod górę wiosną 1961 roku. 

Wspinacze podeszli od południowego zachodu doliną Musi Khola pod skalną ścianę tak stromą i ryzykowną, że z miejsca stwierdzili, że nie da się nią poprowadzić drogi na szczyt. Konieczna okazała się jeszcze jedna wyprawa zwiadowcza. Ustalono, że największe szanse powodzenia daje wspinaczka śnieżną granią wschodnią.

Japończycy mieli więc plan na kolejne sezony, ale nie mieli... wstępu pod górę.

W latach 1966-1968 tę część Himalajów zamknięto decyzją władz Nepalu. Ambitni wspinacze nie zrazili się jednak i pojechali na Peak 29 w 1969 roku. Dotarli nawet na wysokość 7380 m, ale wyczerpanie załogi w połączeniu z trudnościami ze znalezieniem dogodnego miejsca na kolejny obóz sprawiły, że wyprawę zakończono. 

Niepewny sukces, pewne tragedie

Nadeszła jesień 1970 roku. W bazie pod górą znów mówiło się po japońsku. 

Mimo kapryśnej aury Japończycy zdobywają wysokość i zakładają kolejne obozy. 18 października na wysokości 7500 metrów stają namioty piątki. Stąd zaatakują wierzchołek. Nazajutrz w górę ruszają Hiroshi Watanabe i Szerpa Lhakpa Tsering.

Koledzy obserwują ich postępy z obozu trzeciego. To 1300 metrów niżej, ale dzięki lunecie przez długie godziny dobrze widzą wspinającą się parę. Niestety, główny wierzchołek nie jest widoczny z tego miejsca, ale po jakimś czasie widzą, że Watanabe i Lhakpa wracają. Czy ze szczytu? A może z przedwierzchołka? Tego nie dowiemy się już nigdy.

Podczas zejścia doszło bowiem do tragedii. Dwójka szturmowa spadła w przepaść, ponosząc śmierć. Partnerzy, obserwujący wypadek przez lunetę, bez trudu odnaleźli ciała, ale na próżno szukali dowodów zdobycia szczytu.

W latach 1974-1978 Japończycy trzykrotnie wracali na Peak 29, ale bez powodzenia. Ostatnia z wypraw skończyła się drugą katastrofą - wiosną 1978 roku lawina zasypała obóz drugi, uśmiercając trzy osoby i raniąc trzy kolejne.

***Zobacz także***

Miss Hawley złapała się za głowę

Pierwszego dnia kalendarzowej wiosny 1979 roku do Nepalu wyruszyli z Warszawy Maciej Berbeka, Ryszard Gajewski, Lech Korniszewski (lekarz), Piotr Malinowski, Maciej Pawlikowski i Ryszard Szafirski (kierownik).

O tym, że pojadą na Peak 29 dowiedzieli się kilka miesięcy wcześniej. Decyzja zapadła w grudniu na zebraniu władz Polskiego Związku Alpinizmu. Pierwotnie zezwolenie dostali studenci z Krakowa, ale wobec zmiany planów przekazano je Klubowi Wysokogórskiemu w Zakopanem.

Tempo przygotowań było szalone, ale dopięto wszystko na ostatni guzik. W związku z tym, że góra nie była dobrze znana i opisana przez poprzednie ekspedycje, kierownik wyprawy postanowił odwiedzić w Katmandu Elizabeth Hawley, znaną amerykańską dziennikarkę i kronikarkę wypraw w Himalaje.

Miss Hawley, gdy usłyszała o planach Polaków, złapała się za głowę. Wyzwanie było naprawdę ambitne.

Szarotka tatrzańska na szczycie

Trudności techniczne napotykali od samego początku. Także u kresu wspinaczki, gdy szczyt był już na wyciągnięcie ręki, trzeba się było zmierzyć z wyzwaniem, które dla wielu alpinistów byłoby trudne do przebrnięcia nawet na zdecydowanie niższej wysokości.

Ryszard Szafirski wspominał potem (poniższe relacje wspinaczy pochodzą z Taternika, numer 4/1979) słowa Ryszarda Gajewskiego:

"Był moment, kiedy zwątpiłem, czy uda się nam wejść na ten szczyt. Wyobraźcie sobie, ostatnie 20 metrów to turnia skalna o trudnościach V. Sam nie wiem, jak to przekosiłem. Chyba dlatego, że się bardzo rozeźliłem i było mi już wszystko jedno. Po prostu musieliśmy tam wejść". 

Na szczycie stanął wraz z Maciejem Pawlikowskim. Był wtorek, ósmy dzień maja 1979 roku. Zegarki wskazywały 15:30. 

"Nareszcie upragniony wierzchołek, nie będzie już więcej rzężenia niedotlenionych płuc, nadludzkiego wysiłku - nareszcie prawdziwa ulga i ogromne uczucie szczęścia. Jest słonecznie, wieje lekki wiatr, widoczność jest cudowna - na zachodzie wznosi się masyw Annapurny, w kierunku północnym Manaslu, na wschodzie piramida Himalchuli. Łączymy się z bazą, meldujemy o zwycięstwie. Doktor i Maciek Berbeka składają nam pierwsze gratulacje" - relacjonował Maciej Pawlikowski.

Na szczycie spędzili trzydzieści minut. Zrobili zdjęcia z proporczykami Polski i Nepalu, kilka ujęć panoramy. Nie znaleźli dowodów na obecność Japończyków na wierzchołku. Na potwierdzenie własnego sukcesu zostawili na szczycie kijek do oznaczenia trasy, maskotki i pudełeczko z szarotką tatrzańską i widokiem na Kozi Wierch.

Droga Polaków bez powtórzenia

Zmęczeni i zziębnięci ruszyli w drogę powrotną do namiotu.

"Zmrok już zgęstniał zupełnie, gdy ściskaliśmy w obozie III Ryśka Gajewskiego, który drżącym ze zmęczenia i szczęścia głosem powiedział: “Udało się! Byliśmy na szczycie, zostawiliśmy tyczkę, puszkę z kartką i nasze maskotki". Po niedługim czasie nadszedł Maciek Pawlikowski. Siedzieliśmy w namiocie, pijąc wszystko co mokre i słuchając świeżych wrażeń przekazywanych przez chłopaków" - wspominał Ryszard Szafirski.

Namiot był dwuosobowy, dlatego kierownik wyprawy, i czekający z nim na dwójkę szturmową Piotr Malinowski, po wysłuchaniu relacji kolegów zwolnili im miejsce i zeszli po zmroku do obozu drugiego. Wcześniej upewnili się, że zdobywcy szczytu są w dobrym stanie. Zrezygnowali też z własnych ambicji. Szczyt kusił, ale wyprawa osiągnęła cel. 

Mimo upływu kilku dziesięcioleci sukces zakopiańskiej ekspedycji z 1979 roku nadal nie doczekał się powtórzenia. A ile znaczył? Niech odpowiedzą kronikarze dokonań Polaków w górach najwyższych. Janusz Kurczab i Zbigniew Kowalewski w "Na szczytach Himalajów" z uznaniem pisali:

"Droga przebyta przez polską wyprawę pokonuje 3,5 km odległości i 3100 różnicy wysokości. Ogółem rozpięto 1350 m poręczówek, a całą drogę można zaliczyć do najtrudniejszych dróg, przebytych przez alpinistów polskich w Himalajach".

Lepszej rekomendacji nie trzeba.

***Zobacz także***

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dariusz Jaroń | Himalaje
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy