Trzy oszustwa, które zatrzęsły Himalajami i Karakorum

Południowa ściana Lhotse to szczególne miejsce na mapie polskiego himalaizmu /Robert Brands /domena publiczna
Reklama

Historia podboju gór wysokich pełna jest bohaterskich opowieści, batalii człowieka z ograniczeniami własnego organizmu i nieprzejednanej siły natury. Ale tam gdzie kuszą sława, pieniądze i uznanie tłumów rodzą się też mniej szlachetne instynkty. I pokusa - żeby sfingować wybitne osiągnięcie.

Południowa ściana Lhotse to szczególne miejsce na mapie polskiego himalaizmu. Trzydzieści lat temu, 24 października 1989 roku, drogą tą, dotąd nienaruszoną stopą człowieka, próbowali zdobyć szczyt Jerzy Kukuczka i Ryszard Pawłowski.

Drugi zdobywca korony Himalajów i Karakorum w historii wspinał się jako pierwszy. Nagle, tuż przed granią szczytową, mniej więcej na wysokości 8300 m., odpadł od ściany. Lina nie wytrzymała obciążenia. Jerzy Kukuczka poleciał w dwukilometrową przepaść. Zginął na miejscu.

W pułapce mediów i sponsorów

Przypominamy o śmierci wybitnego himalaisty nie tylko dlatego, że zbliża się okrągła rocznica tragedii. Pół roku później z południową ścianą Lhotse postanowił zmierzyć się Tomo Cesen. 

Reklama

W drugiej połowie kwietnia 1990 roku świat alpinizmu obiegła sensacyjna wiadomość - Słoweniec zdobył szczyt, pokonując drogę szturmowaną wcześniej przez Polaków.

Po pierwszej fali pochwał i oklasków pod adresem Tomo Cesena pojawiły się wątpliwości. Protestował Francuz Christophe Profit, chociaż jego słowa krytyki traktowano jako przejaw zazdrości - sam był świetnym solistą. Mijały miesiące, a głosów zwątpienia przybywało. Słoweńcowi nie wierzyli Rosjanie, którzy byli na Lhotse, serię pytań - bez odpowiedzi - postawił mu również legendarny Reinhold Messner.

Z braku dowodów świadczących o zdobyciu szczytu wyczyn Tomo Cesena wymazano z rejestrów, a pierwszymi zdobywcami południowej ściany Lhotse zostali Siergiej Bierszow i Władimir Karatajew. Rosjanie dokonali tej sztuki 1 października 1990 roku. Słoweniec tłumaczył się później, że potrzebował spektakularnego sukcesu, żeby utrzymać zainteresowanie sponsorów i mediów, ale dla części środowiska, najwyżej ceniącego honor i niepisany kodeks alpinizmu, był skreślony.

Afera z południową ścianą Lhotse w tle nie zmienia faktu, że od jego nazwiska pochodzi nazwa jednej z najważniejszych dróg prowadzących na K2.


W pogoni za koroną Himalajów i Karakorum

Korona Himalajów i Karakorum to marzenie wielu wspinaczy. Symbolicznie zakłada ją ten, kto stanie na szczycie wszystkich czternastu ośmiotysięczników. Pierwszym “królem" został Reinhold Messner, który stoczył o ten laur pasjonujący wyścig z Jerzym Kukuczką.

Wśród pań o pierwszeństwo rywalizowały przed dziesięcioma laty cztery kandydatki: Koreanka Oh-Eun Sun, Baskijka Edurne Pasaban, Austriaczka Gerlinde Kaltenbrunner i Włoszka Nives Meroi. 27 kwietnia 2010 roku Koreanka po wejściu na Annapurnę ogłosiła, że skompletowała wszystkie ośmiotysięczniki.

Tak jak w przypadku Tomo Cesena, obok gratulacji pojawiły się podejrzenia. Szczególnie krytyczne, co zrozumiałe, w stosunku do wysokogórskiego CV Koreanki były jej konkurentki.

Co ciekawe, wątpliwości wzbudziła nie ostatnia wyprawa na Annapurnę, lecz na Kanczendzongę z 2009 roku.

Ruszyło śledztwo, a Oh-Eun Sun zaczęła gubić się w zeznaniach. Jej relacje nie pokrywały się z opowieściami innych himalaistów, którzy w tym okresie stanęli na szczycie.

Nie widziała butli tlenowych, dostrzeżonych przez inne zespoły, kiepsko radziła sobie również z topografią. Kompletnie poległa, publikując zdjęcie z wierzchołka, które... w niczym nie przypominało szczytu Kanczendzongi.

Dla środowiska sprawa była jasna. Nawet Koreańska Federacja Alpejska stwierdziła, że Oh-Eun Sun nie zdobyła szczytu. Pierwszą kobietą, która skompletowała koronę Himalajów i Karakorum została Edurne Pasaban.

Strach przed porażką silniejszy od prawdy

Christian Stangl to istny demon prędkości. On nie zdobywa gór wysokich. On na nie... wbiega. Wspomnijmy tylko, że na skompletowanie Korony Ziemi, czyli najwyższych szczytów wszystkich kontynentów, potrzebował zaledwie 58 godzin i 45 minut.

Latem 2010 roku ruszył na K2. Warunki są trudne, zdarzają się wypadki śmiertelne. Kłopoty? Nie dla Austriaka. Jego zespół niedługo potem poinformował media, że 12 sierpnia o godzinie 10.00 Christian Stangl zameldował się na wierzchołku po 70 godzinach wspinaczki.

W środowisku konsternacja. Zaczyna się sprawdzanie dokonania Austriaka. Kolejni wspinacze idący na K2 nie znajdują żadnych dowodów na jego osiągnięcie. Rzekomy zdobywca szczytu wydaje kolejne oświadczenia, ale nie przysparzają mu one zwolenników. 

Tak jak zdjęcie “ze szczytu". Eksperci powiedzą, że zrobiono je na wysokości 7500 m. Po pewnym czasie Christian Stangl pęka. Zamiast brnąć w kolejne kłamstwa, zwołuje konferencję prasową i przyznaje: zmyśliłem zdobycie K2, bo bałem się porażki.

Wycofanie się przed szczytem to nie przegrana

Podobnych wątpliwości było i będzie więcej, bo te są nierozerwalnie związane z himalaizmem. 

Dla kontrastu warto przypomnieć o uczciwości chociażby Hiszpana Jorge Egocheaga, który zawrócił znajdując się dwanaście metrów poniżej wierzchołka K2, czy Bułgara Bojana Petrowa, rezygnującego ze zdobycia Gaszerbruma II, gdy do szczytu pozostało mu zaledwie trzydzieści metrów. 

Obydwaj mówili o tym wprost, bo w himalaizmie tak naprawdę nie liczy się zdanie widowni, tylko realizowanie wyzwań stawianych samemu sobie. 

“W górach nie ma miejsca na porażkę" - powiedział nam kiedyś Rafał Fronia, trafnie diagnozując zdrowe podejście do wspinaczki.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dariusz Jaroń | Himalaje
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy