"Vlora" - frachtowiec pełen uchodźców
Fałszowanie zdjęć od lat jest wykorzystywane, aby przekonać niezdecydowanych do swych racji, albo do wymazania z historii przeciwników politycznych. Zdjęcie statku „Vlora” stało się przykładem takiego postępowania. Uchodźcy, którzy go przejęli, według twórców internetowych memów, płynęli już do niezliczonej ilości portów. Dokąd dopłynęli naprawdę? Warto to wiedzieć, by nie dać sobą manipulować.
Zdjęcie "Vlory", pokazujące ją w porcie Bari, z pokładami pełnymi uchodźców, którzy stoją także na brzegu, miało już wiele podpisów. Wszystko w zależności od tego, jakim celom ma służyć. Pojawiało się z podpisem, że są to uchodźcy z Libii lub Syrii "zalewający" Europę. Zdjęcie miało wzbudzić niechęć i pokazać skalę problemu imigracji.
To samo zdjęcie zrobione w konwencji czarno-białej, nieco inaczej skadrowane, było publikowane z informacją, że przedstawia Europejczyków, którzy próbowali dostać się do Afryki Północnej w czasie II wojny światowej. To z kolei miało wywołać uczucia przyjazne uchodźcom. Problem w tym, że tak masowej ucieczki Europejczyków podczas II wojny światowej nie było. Jaka jest prawda o tym zdjęciu?
Upadek komunizmu
"Vlora" została zbudowana na początku lat 60. XX wieku w Anconie jako "Ilice". Tuż po zwodowaniu sprzedano ją chińsko-albańskiej spółce "Chalship" i zmieniono nazwę na "Vlora". Od tego momentu jednostka chodziła do portów na całym świecie pod albańską banderą. Sytuacja zmieniła się na początku lat 90.
Upadek komunizmu w Albanii doprowadził do poważnej zapaści gospodarczej, co wraz z poważnymi niedoborami żywności przyczyniło się do niepokojów politycznych i społecznych. Otwarcie granic zachęciło do opuszczenia ogarniętego rozruchami kraju. Wielu Albańczyków uciekło do Grecji. Niektórzy skierowali się do Jugosławii. W Tiranie tysiące ludzi szturmowało ambasady państw zachodnich. Niektórzy z utęsknieniem patrzyli na Włochy leżące pod drugiej stronie cieśniny Otranto.
Włochy dość szybko stały się głównym kierunkiem ucieczki. Było to spowodowane niewielką odległością i... włoską telewizją, którą Albańczycy mogli odbierać. Wizja bogatej Italii, jaką poznali dzięki serialom i reklamom, bardzo im odpowiadała. Już w marcu 1991 roku około 20 tysięcy Albańczyków dostało się na kutrach rybackich, niewielkich wycieczkowcach i zwykłych żaglówkach do włoskiego Brindisi. Kolejni już się szykowali do opuszczenia ojczyzny.
"Vlora"
Na początku sierpnia 1991 roku "Vlora" wróciła z Kuby z ładunkiem cukru. Cumowała w porcie Durres, gdzie po rozładunku miała wejść do doku na przegląd. Nie doszło do tego. Kiedy tylko statek rzucił cumy, na brzegu zaczęli gromadzić się Albańczycy. Były ich tysiące. Chcieli się dostać na jakikolwiek frachtowiec, który właśnie stał w porcie. Wybór szybko padł na "Vlorę".
Nikt nie był w stanie powstrzymać napierającego tłumu. Uchodźcy dostawali się na pokład trapem, wspinali się po cumach. Wkrótce na pokładzie znalazło się około 20 tysięcy ludzi, którzy stanowczo żądali, aby zawieźć ich do Włoch. Kapitan Halim Milaqi, bojąc się o bezpieczeństwo jednostki i załogi, uległ naciskom.
"Vlora" ruszyła na zachód bez radaru, przeciążona, poruszała się bardzo wolno, gdyż pasażerowie, aby się nawodnić, uszkodzili systemy chłodzenia maszynowni. A byli oni wszędzie: w maszynowni, w ładowniach, w pokojach załogi, na mostku, wisieli na bomach, na masztach i antenach. Nad ranem 8 sierpnia statek stanął na redzie Brindisi. Na pokład przybył wiceprefekt policji, który prosił, aby odejść do Bari, gdyż w Brindisi nie ma miejsca: osiemdziesięciotysięczne miasto udzielało już pomocy 30 tysiącom Albańczyków... Kapitan obrał kurs na Bari. Po siedmiu godzinach marszu frachtowiec znalazł się na trawersie portu.
"[Burmistrz Enrico Dalfino - przyp. red.] natychmiast udał się do portu, jeszcze przed przybyciem ‘Vlory’. W Bari nie było prawie żadnego przedstawiciela władz. Wszyscy byli na wakacjach: prefekt, dowódca straży miejskiej, nawet biskup nie był obecny. Kiedy mąż wychodził z domu nie mógł sobie nawet wyobrazić, co go spotka. Po kilku godzinach zadzwonił do mnie, mówiąc że czeka morze zrozpaczonych, spragnionych i odwodnionych ludzi. Głos tak mu drżał, że nie mógł dokończyć zdań. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy, jaki miał, kiedy wrócił do domu o 3 nad ranem. ‘To ludzie - powiedział - zdesperowani ludzie. Nie można ich odesłać. Jesteśmy ich ostatnią nadzieją" - wspominała żona Enrico Dalfino, burmistrza Bari.
Władze portowe początkowo próbowały zablokować wejście do portu. Tor wodny przecięła fregata Marina Militare Italiana "Euro" (F575) i kilka motorówek portowych. Kapitan Milaqi, powołując się na coraz gorsze warunki na pokładzie, prosił o wejście do portu. 20 tysięcy uchodźców było na pokładzie od 36 godzin. Bez wody, jedzenia, w śródziemnomorskim upale. Kilkadziesiąt osób było rannych.
Ostatecznie, po decyzji Dalfino, statek został wpuszczony do portu i zaholowany do nabrzeża węglowego w jak najdalszym zakątku portu, z dala od centrum miasta. Wielu uchodźców wyskoczyło w czasie przechodzenia przez baseny portowe i wpław dostało się na brzeg. Inni wydostali się po cumach i nim wojsko zabezpieczyło nabrzeże, zniknęli pomiędzy miejskimi budynkami.
Stadion i deportacja
Polityka rządu włoskiego, wyrażana przez ministra spraw wewnętrznych Vincenzo Scottiego, głosiła, że każdy nielegalny przybysz miał być natychmiast deportowany. Kilkuset uchodźców z "Vlory" odwieziono do szpitala. Głównie z objawami odwodnienia. Wśród nich były kobiety w ciąży. Pozostali mieli czekać na pokładzie na wodę i pożywienie. Potem statek miał zostać zawrócony do Albanii. Ludzi było jednak zbyt wielu. Włoskie władze, mimo wątpliwości wyrażonych przez Dalfino, zdecydowały, aby Albańczyków przenieść na Stadio della Vittoria - nieużywany stadion, na którym mieli czekać aż do deportacji.
Stadion otoczyła policja i żandarmeria. Wielu Albańczyków próbowało się przedrzeć przez ten kordon. Nielicznym się udało. Sytuacja na stadionie zaogniała się. Albańczycy atakowali ratowników medycznych, lekarzy i wolontariuszy. W końcu policja wycofała wszystkich Włochów z obiektu, który pogrążał się w chaosie i anarchii. Doszło do tego, że zapasy pożywienia przekazano przy pomocy... dźwigu.
W nocy doszło do zamieszek. Policja użyła broni, raniąc kilku uchodźców. Nad ranem około trzy tysiące mężczyzn wyważyło bramy stadionu. Znów padły strzały. Około tysiącu Albańczyków udało się zbiec. Pozostali zostali otoczeni i pod eskortą odesłani do portu. Tymczasem na stadionie trwały zamieszki. Płonęło biuro Czerwonego Krzyża, a jego pracownicy zostali poturbowani.
Po dwóch dniach zaczęto rozdzielać uchodźców na mniejsze grupy. Ci najmniej agresywni zostali przewiezieni do portu, skąd na promach pasażerskich mieli wrócić do Albanii. Bardziej agresywni byli przewożeni grupami po 60 osób na pokładach transportowych C-130 Hercules. Ostatecznie w Bari pozostało jedynie trzy tysiące najbardziej upartych Albańczyków. Szef policji, Vincenzo Parisi, przekonał wielu, by w zamian za nowe ubrania i 50 000 lirów, co wówcza było w Albanii niemałą fortuną, wrócili do siebie. Po trzech dniach pozostałą, niewielką grupkę poinformowano, że otrzymali zgodę na pobyt we Włoszech. Jednak tuż po opuszczeniu bram stadionu, zostali otoczeni przez żandarmów i wywiezieni na lotnisko, skąd odlecieli do Tirany.
Po tym zdarzeniu włoskie media bardzo krytykowały władze za warunki, w jakich byli przetrzymywani uchodźcy. Zdaniem opinii publicznej i Kościoła, minister spraw wewnętrznych traktował ich jak zwierzęta, co doprowadziło do zamieszek i prób ucieczki. Rząd włoski zaproponował Albanii pomoc finansową w zamian za powstrzymanie fali uchodźców. Tirana się zgodziła. Wkrótce potem masowe ucieczki ustały. Jedynie mafia przerzucała pojedyncze osoby.