Wybuch powstania warszawskiego zaskoczył zarówno rząd w Londynie, jak i sojuszników. Dość szybko zaczęto organizować pomoc dla powstańców. Jak wyglądały polskie plany wsparcia z powietrza, a jak rzeczywistość?
Jeszcze przed wybuchem powstania warszawskiego polscy dowódcy i politycy zaczęli zabiegać o ewentualną brytyjską pomoc. Polacy zwrócili się z pytaniem do Komitetu Szefów Sztabów o możliwy zakres pomocy. 27 czerwca 1944 roku szef Kierownictwa Operacji Specjalnych, gen. Gubbins, poinformował sztab Naczelnego Wodza, że Brytyjczycy, ze względu na znaczną odległość Warszawy od baz, oraz brak odpowiedniej ilości dywizjonów do działań specjalnych, odmawiają szerszej pomocy, która wykroczyłaby poza wspieranie działań dywersyjnych.
Dokładnie miesiąc później, 27 lipca, ambasador RP Edward Raczyński, spotkał się z ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, Anthonym Edenem, którego poinformował o planach wywołania powstania w Warszawie, i jak gdyby nie wiedział o piśmie gen. Gubbinsa, poprosił Brytyjczyków, aby w momencie wybuchu powstania umożliwili i wsparli przerzucenie do Polski 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. A także oddali do dyspozycji AK cztery polskie dywizjony lotnicze stacjonujące w Wielkiej Brytanii i zbombardowali niemieckie lotniska w pobliżu Warszawy. Żądania te nie tylko świadczą o braku wyobraźni, ale także jakiejkolwiek wiedzy militarnej.
Żądania Raczyńskiego wywołały konsternację wśród alianckich sztabowców. Już następnego dnia Biuro Spraw Zagranicznych przekazało Raczyńskiemu opinię członków Komitetu Szefów Sztabów. Pisano w niej, że "zupełnie niezależnie od trudności skoordynowania takiej akcji z rządem sowieckim (...) same tylko względy operacyjne muszą nas powstrzymać od zaspokojenia trzech żądań, jakie Pan wysunął w związku z niesieniem pomocy powstaniu warszawskiemu". Miało to swoje racjonalne przesłanki.
Aby przerzucić całość 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej potrzebnych by było około czterech dni dobrej pogody i około 170 samolotów transportowych i około 80 szybowców. To jeszcze nie stanowiło problemu. Problemem byłby sam przerzut takiej ilości żołnierzy i sprzętu z lotnisk w Wielkiej Brytanii.
Z Down Ampney, skąd brygada startowała do udziału w operacji Market-Garden, do Warszawy w linii prostej jest około 1750. Najbezpieczniejsza trasa, którą mogłaby polecieć taka armada wiodła nad Morzem Północnym, Danią i Pomorzem Zachodnim. Tym samym około 1000 km ponad terytorium wroga. Sztabowcy obliczyli, że aby odpowiednio zabezpieczyć powolne samoloty transportowe i holowane szybowce, potrzeba by było około 1600 myśliwców dalekiego zasięgu, a i tak straty wśród transportowców obliczano na ok. 40 procent. Ponadto maksymalny zasięg samolotów C-47 to 2400-2500 km. W pełni obciążona maszyna ledwie doleciałaby do Warszawy i musiałaby lądować po radzieckiej stronie frontu.
Niewiele większy zasięg miały Mustangi, które musiałyby lecieć przez większość trasy z podwieszanymi dodatkowymi zbiornikami, co czyniło je trudne w sterowaniu. Znacznie lepiej przedstawiały się P-38 Lightning, które maksymalnie mogły polecieć na 3600 km od bazy. Mimo to, również musiałyby lądować na terenach zajętych przez Armię Czerwoną. Problem w tym, że nikt nie uprzedził o tym pomyśle Moskwy. A przygotowanie lotnisk dla prawie 2000 samolotów do najprostszych nie należy.
Brytyjczycy ocenili, że aby przygotować logistycznie w tamtym momencie, a trwały zażarte walki w Normandii i rozpoczęła się operacja Cobra, przerzut brygady w pobliże Warszawy potrzebowaliby czas do końca września. Łaskawie pominęli kwestię przygotowania lądowisk dla szybowców i desantu spadochronowego, a także dostarczania zaopatrzenia dla 1700, walczących w okrążeniu, żołnierzy.
W kolejnym punkcie Raczyński poprosił u przydzielenie czterech polskich dywizjonów dla pomocy powstaniu. Brytyjczycy również w tym przypadku odmówili, z podobnych względów, jak powyżej. Ponadto jedynie trzy polskie dywizjony 306, 315 i 316 miały wówczas na stanie samoloty dalekiego zasięgu Mustang Mk.III. 309 chwilowo został przezbrojony z myśliwsko-rozpoznawczych Mustangów Mk.I na szturmowe Hurricane Mk.IIC i Mk.IVC. Nie wiadomo, jaki czwarty dywizjon miał na myśli premier. Może bombowy 305, który wówczas latał na Mosquito FB VI?
Brytyjczycy zwrócili uwagę, że nikt w tej sprawie nie rozmawiał z Moskwą, a dotychczasowe doświadczenia, zebrane podczas kolejnych operacji Frantic, sugerowały, że sowieci albo się nie zgodzą na lądowanie na ich terytorium, albo będą stwarzać problemy. Związane to było z ogromna nieufnością Stalina, który podejrzewał, że zachodni alianci wykorzystają te loty do szpiegowania terytorium ZSRR. Tym bardziej nie mogło być mowy o założeniu stałej bazy lotniczej z polskimi samolotami. Nie wspominając, że najpierw trzeba by było stworzyć odpowiednie zaplecze logistyczne, które należałoby przerzucić do Rosji z Wielkiej Brytanii, a dalej na linię frontu.
Podobnie Brytyjczycy musieli tłumaczyć brak możliwości przeprowadzenia serii nalotów na strategiczne cele wokół Warszawy. Sztabowcy musieli poinformować polityków, że Warszawa znajduje się poza zasięgiem operacyjnym lotnictwa bombowego, dla którego maksymalnym celem jest Gdańsk. Żeby samoloty dotarły do Warszawy i wróciły do macierzystych baz, alianci musieliby przebudować instalacje paliwowe i ograniczyć masę zabieranego ładunku bomb do minimum, co stawiało pod znakiem zapytania sens prowadzenia nalotu, a nie każdy aliancki bombowiec miał tak ogromny zasięg jak Liberator. Brytyjczycy z obiektywnych przyczyn odmówili pomocy lotniczej dla powstania i sugerowali, że należy jeszcze porozumieć się z sowietami. Tymczasem Polacy wcale nie zamierzali rezygnować z walki.
Powstanie wybuchło 1 sierpnia o godzinie 17. Polacy dość szybko opanowali znaczne połacie Warszawy. Wkrótce jednak Niemcy zorientowali, co się dzieje i sytuacja w mieście zaczęła się komplikować. Bór-Komorowski 4 sierpnia dwukrotnie wysyłał depesze do Londynu: "Żądam kategorycznie pomocy w amunicji i broni pancernej natychmiast i w dniach następnych. (...) My postawiliśmy wszystko na utrzymanie stolicy, zdobądźcie się na wysiłek". W drugiej depeszy nalegał: "Za wszelką cenę dajcie nam zrzuty na miasto na trzy punkty: Cmentarz Żydowski (Okopowa), plac Napoleona i Małe Getto. Od otrzymania od was amunicji zależy nasze wytrwanie w walce".
Dopiero wówczas prezydent Raczkiewicz, wicepremier Kwapiński, ambasador Raczyński zaczęli zabiegi dyplomatyczne, by uzyskać wsparcie alianckiego lotnictwa. Naczelny Wódz, został postawiony przed faktem dokonanym podczas powrotu z inspekcji wojsk polskich w basenie Morza Śródziemnego. Od samego początku przeciwnikiem lotów z zaopatrzeniem dla Warszawy był marszałek Slessor, dowódca lotnictwa brytyjskiego na śródziemnomorskim teatrze działań wojennych.
Odrzucał pomysł ze względów operacyjnych - brakowało mu maszyn o odpowiednim zasięgu, przystosowanych do dalekich lotów specjalnych i doświadczonych załóg. Czym innym bowiem jest lot na bombardowanie celu powierzchniowego, wykonywany na dużej wysokości, a czym innym daleki lot na niewielkiej wysokości, podczas którego należy dokonać bardzo dokładnego zrzutu zaopatrzenia. Slessor wprost powiedział, że wobec spodziewanych strat zysk z tych lotów pozostanie jedynie moralny.
Złamał się dopiero na wyraźne polecenie Winstona Churchilla. Zezwolił na wykonanie lotu na zrzutowiska rozmieszczone w pobliżu Warszawy. Zabronił jednak wlatywać nad samo miasto. 4 sierpnia wystartowały samoloty 1586 polskiej eskadry specjalnego przeznaczenia i 148 dywizjonu specjalnego przeznaczenia RAF. Wystartowały cztery polskie i siedem brytyjskich załóg. Każda z maszyn miała na pokładzie 2 tony materiałów wojennych - broni, amunicji i medykamentów. Lot w obie strony miał trwać około 11 godzin. Większość nad terenem przeciwnika.
Polskie maszyny, za cichym pozwoleniem dowódcy eskadry, poleciały nad miasto. Trzy z nich zrzuciły zaopatrzenie na cmentarz żydowski. Zasobniki odebrali żołnierze zgrupowania "Radosław". Z 11 wysłanych maszyn nie wróciły cztery brytyjskie, kolejny rozbił się przy lądowaniu, a dwa kolejne zostały uszkodzone, w tym jeden polski. Slessor nie mógł zaakceptować strat bezpowrotnych na poziomie 45 procent - znów wydał zakaz lotów. Gen. Sosnkowski zażądał wznowienia lotów. Ponownie musiał interweniować Churchill, który próbował także kanałami dyplomatycznymi wybadać stanowisko Stalina.
Naciskany przez premiera Slessor, wydał zgodę, by nad Warszawę mogły polecieć samoloty polskiej eskadry. 8 sierpnia wystartowały cztery załogi, które zrzuciły zasobniki na Kampinos. Churchill poirytowany brakiem radzieckiej odpowiedzi, wysłał list bezpośrednio do Stalina z prośbą o pomoc, lub zgodę na lądowanie maszyn po radzieckiej stronie frontu. Podobne pismo wysłali Amerykanie, którzy zadeklarowali, że w ramach operacji Frantic są gotowi dostarczyć zaopatrzenie walczącym Polakom. Na odpowiedź czekali miesiąc.
Tymczasem Churchill zdecydował, że dla pomocy Warszawie należy skierować całą 205 Grupę Działań Specjalnych, składającą się 1586 polskiej eskadry działań specjalnych, brytyjskich 178 i 148 dywizjonów działań specjalnych oraz południowoafrykańskich 31 i 34 dywizjonów zadań specjalnych. Pierwsza wyprawa z udziałem Brytyjczyków miała miejsce w nocy z 12 na 13 sierpnia. Wystartowało pięć polskich i sześć brytyjskich samolotów. Tym razem obyło się bez strat bezpowrotnych, ale wszystkie samoloty zostały uszkodzone ogniem przeciwlotniczym.
W nocy z 13 na 14 sierpnia wyruszyła największa dotychczas wyprawa nad Warszawę. Powstanie było w trudnej sytuacji. Padła Wola i Ochota. Niemcy odbijali kolejne kwartały miasta. Wystartowało 28 samolotów, w tym cztery polskie. Wszystkie załogi otrzymały rozkaz wykonania zrzutu za wszelką cenę. Nawet utraty maszyny. Alianci stracili trzy maszyny: dwie południowoafrykańskie i jedną kanadyjską.
Następnej nocy wystartowało 26 samolotów, w tym pięć polskich. Jedynie 12 z nich zrzuciło zaopatrzenie nad miastem. Osiem wróciło z zasobnikami do Włoch. Straty wśród załóg były tym razem bardzo poważne: nad Warszawą zestrzelono cztery maszyny wraz z załogami. Kolejne cztery maszyny zostały zestrzelone w drodze powrotnej. Zginęło 22 członków załóg, czterech Brytyjczyków znalazło się po radzieckiej stronie frontu i po internowaniu zostali przekazani do Wielkiej Brytanii.
W nocy z 15 na 16 sierpnia nad Warszawę ruszyło dziewięć załóg. Jedynie pięciu udało się zrzucić zaopatrzenie, a wszystkie samoloty wróciły uszkodzone. Największą klęskę alianckie załogi poniosły następnej nocy - wystartowało 18 maszyn, w tym pięć polskich. Jeszcze podczas dolotu nad cel, w okolicach Bochni został zestrzelony polski Halifax. W drodze powrotnej stracono pięć kolejnych maszyn: trzy południowoafrykańskie i po jednym polskim i brytyjskim. Dwa rozbiły się przy lądowaniu. Kolejne siedem samolotów zostało uszkodzonych.
W wyniku bezpowrotnej straty jednej trzeciej maszyn i 49 lotników marszałek Slessor ponownie wydał zakaz lotów. Poinformowany o tym Bór-Komorowski odpisał: Wysiłek waszego lotnictwa umożliwił nam dalszą walkę. Walcząca Warszawa śle bohaterskim lotnikom słowa podzięki i uznania. Przed poległymi załogami chylimy czoła". Od 17 sierpnia nad Warszawę latały wyłącznie polskie załogi. 178 dywizjon RAF i 31 dywizjon SAAF zostały wycofane do reorganizacji w związku z dużymi stratami. Pozostałe dostały rozkaz wspierania jugosłowiańskich partyzantów, którzy toczyli ciężkie walki z Niemcami.
Od 20 do 28 sierpnia polskie załogi wykonały 38 lotów bojowych, w których stracono cztery Halifaxy. Do końca sierpnia alianckie maszyny zrzuciły nad Warszawą i Kampinosem 54 ton materiałów wojennych, z czego tylko 35 ton trafiło do powstańców. Polacy stracili 10 maszyn i osiem kompletnych załóg. Brytyjczycy 11 samolotów i 10 załóg, a południowi Afrykańczycy osiem samolotów z załogami. W związku z tak ogromnymi stratami wydano całkowity zakaz lotów.
Taka decyzja wywołała oburzenie wśród polskich polityków, którzy naciskali na Brytyjczyków, żeby zezwolili na udzielenie pomocy powstańcom. Niechętnie, ale się zgodzili. W nocy z 1 na 2 września wystartowało do lotu nad Polskę siedem samolotów. Dwa miały polecieć nad Warszawę, pozostałe wspomóc partyzantów w okolicach Kielc. Z tego lotu nie wróciły cztery załogi. Ponad połowa wysłanych! Mimo to Polacy nadal naciskali na wysyłanie kolejnych.
W nocy z 10 na 11 września wystartowało 20 samolotów, w tym pięć polskich. 12 maszyn zrzuciło zasobniki. Stracono pięć, w tym dwa polskie. Kolejne sześć zostało uszkodzonych. Dywizjonom południowoafrykańskim zabrakło samolotów zdatnych do lotu. To był ostatni lot brytyjskich i południowoafrykańskich załóg nad Polskę. Sami Polacy wykonali jeszcze jedną misję - w nocy z 13 na 14 września wystartowały dwie maszyny. Do Warszawy doleciała jedna załoga. Druga zginęła nad Węgrami w zestrzelonym samolocie. Podczas wszystkich misji zginęło 78 polskich oraz 126 brytyjskich i południowoafrykańskich lotników. Stracono 39 samolotów - 17 procent, jakie wystartowały.
Nie był to jednak ostatni akord alianckiej pomocy. W końcu 10 września Stalin wydał zgodę na lądowanie amerykańskich samolotów na terenie zajętym przez Armię Czerwoną. 18 września nad Warszawą pojawiło się 107 bombowców, w eskorcie 154 myśliwców dalekiego zasięgu, zrzucając 1250 zasobników, z których tylko 288 trafiło do powstańców. W sumie podczas wszystkich lotów, jakie wykonano podczas trwania powstania, zachodni alianci zrzucili około 200 ton zaopatrzenia, z czego około 90 ton trafiło do powstańców.
Źródła:
Kajetan Bieniecki, "Lotnicze wsparcie Armii Krajowej", Kraków, 1994
Neil Orpen, "Lotnicy '44. Na pomoc Warszawie", Warszawa, 2006
Piotr Bieniecki, "Polskie załogi nad Europą 1941-1945. Polacy w operacjach specjalnych", Warszawa, 2005
Kajetan Śliwowski, "Polskie Załogi nad Europą 1942-1945. Polacy w operacjach specjalnych", Warszawa, 2005
Eugeniusz Duraczyński, "Między Londynem a Warszawą. Lipiec 1943 - lipiec 1944", Warszawa, 1986
Władysław Bartoszewski, "1859 Dni Warszawy", Kraków, 2008
Jan. M. Ciechanowski, "Powstanie Warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego", Pułtusk-Warszawa, 2009