Wyzwolenie strzałem w potylicę. NKWD w Polsce

Żołnierze NKWD obrośli zasłużoną złą sławą zarówno wśród czerwonoarmistów, jak i przeciwników/Domena publiczna /YouTube
Reklama

Aresztowania, katorga, wywózki na wschód. Do dzisiaj nie sposób zliczyć wszystkich pomordowanych w trakcie „wyzwoleńczego” marszu Armii Czerwonej. Zwłaszcza, że wciąż odkrywane są ich kolejne groby.

Sowieckie służby bezpieczeństwa oraz współpracujące z nimi jednostki Armii Czerwonej realizowały na terenie Polski jasno wytyczony przez Stalina cel. Chodziło im o oczyszczenie tych ziem z jakichkolwiek antysowieckich "elementów". Pierwsze takie działania Sowieci podjęli jeszcze zanim jednostki Armii Czerwonej stanęły na polskiej ziemi.

Realizując wytyczne z Moskwy, sowieckie oddziały partyzanckie od wiosny 1943 roku dokonywały bezlitosnych, krwawych pacyfikacji polskich miejscowości na wschodnich Kresach. Do jednej z najgłośniejszych zbrodniczych akcji doszło 8 maja 1943 roku w Nalibokach. Bandyci spod znaku sierpa i młota z zimną krwią zamordowali wówczas 128 lub 129 Polaków. Najmłodsza ofiara miała 10 lat. Naoczny świadek Wacław Nowicki tak wspominał tamto tragiczne wydarzenie:

Reklama

"To, co zobaczyliśmy, gdy odeszli partyzanci, przechodziło ludzkie pojęcie. Wypalone budynki. Stosy trupów. Głównie rany postrzałowe, porozbijane głowy, wytrzeszczone w przerażeniu, martwe oczy. Wśród zabitych dojrzałem szkolnego kolegę. Dla młodego chłopaka, jakim wówczas byłem, to był prawdziwy szok. Nie zapomnę tego widoku do końca życia."

Podobnego wyczynu bohaterscy "pogromcy faszystów" dokonali nocą z 28 na 29 maja 1944 roku w we wsi Koniuchy. Dosłownie starli ją z powierzchni ziemi. Zabili także co najmniej 34 mieszkańców, choć niektóre szacunki wskazują nawet na 130 ofiar. Mordu dokonywali często w bestialski sposób. Palili żywcem nawet kilkuletnie dzieci. Co ciekawe, ich dowódca, litewski komunista Genrikas Zimanas, po wojnie został odznaczony przez władze rzekomo "suwerennego" PRL Orderem Virtuti Militari.

Na celowniku Armia Krajowa

Sowieci przede wszystkim dążyli jednak do zlikwidowania partyzanckich oddziałów Armii Krajowej na Kresach. Na pierwszy ogień poszła jednostka dowodzona przez porucznika Antoniego Burzyńskiego "Kmicica", operująca w rejonie jeziora Narocz na Wileńszczyźnie.

"Kmicic" 26 sierpnia 1943 roku został podstępnie zwabiony do obozowiska radzieckich partyzantów. Dowodził nimi pułkownik Fiodor Markow, którego Burzyński znał jeszcze sprzed wojny. Na miejscu polski dowódca i towarzyszący mu oficerowie sztabu zostali aresztowani. Ta sama dola spotkała również resztę oddziału. Antoni Burzyński i około 50 jego żołnierzy zostało rozstrzelanych, resztę Sowieci rozpuścili bądź wcielili do swojej jednostki.

 Tego rodzaju działania, ponawiane przez sowiecką partyzantkę, spotkały się ze stanowczą odpowiedzią strony polskiej. Sowietom mocno we znaki dali się zwłaszcza porucznicy Zygmunt Szendzielarz "Łupaszka" i Adolf Pilch "Góra", "Dolina". Mimo to ocenia się, że na Nowogródczyźnie i Wileńszczyźnie poległo wówczas około 1000 członków polskiego podziemia. Ponadto zginęło około 500 polskich cywili.

Los oddziału "Kmicica", stał się zapowiedzią tego, co oczekiwało naszą niepodległościową konspirację, gdy tylko żołnierze Armii Czerwonej przekroczą przedwojenną polską granicę. Najbardziej jaskrawym tego przykładem są dzieje żołnierzy wileńskiego Okręgu Armii Krajowej.

Komendanta okręgu, podpułkownika Aleksandra Krzyżanowskiego "Wilka", mamiono możliwością utworzenia u boku Armii Czerwonej regularnych oddziałów Wojska Polskiego. Ostatecznie został zdradziecko aresztowany w sztabie generała Iwana Czerniachowskiego. W łapy NKWD wpadli również niemal wszyscy jego oficerowie. Około 8 tysięcy polskich partyzantów zostało wówczas wyłapanych. Ilu zginęło w licznych potyczkach z wojskami sowieckimi i bezpieką, nie wiadomo.

W "Polsce lubelskiej"

Sowiecki terror wobec Polaków wcale nie zelżał po przekroczeniu przez krasnoarmiejców Linii Curzona. To od niej zaczynała się zafundowana nam przez Stalina "nowa, demokratyczna Polska".

Jej podwaliny zostały położone przez namaszczonych przez czerwonego cara figurantów występujących pod szyldem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Podpisali oni w Moskwie 26 lipca 1944 roku skandaliczne porozumienie z władzami radzieckimi. Oddali im całą jurysdykcję na "wyzwalanych" terenach Rzeczypospolitej.

Od tej chwili lokalni dowódcy Armii Czerwonej mogli robić z naszymi obywatelami co tylko im się żywnie podobało. NKWD i Smiersz (kontrwywiad wojskowy) skwapliwie korzystały z tych uprawnień. Więzienia i obozy, również te przejęte od Niemców, błyskawicznie wypełniły się polskimi więźniami.

Dzieje Henryka Konowrockiego "Cygana", żołnierza AK z Mińska Mazowieckiego, są typowe dla wielu członków naszej konspiracji niepodległościowej. Tak wspomina on kulisy swojego aresztowania przez sowiecką bezpiekę w październiku 1944 roku:

"- Kto jest twoim dowódcą?

- Matka i ojciec - odpowiadam - Oni rządzą mną jak chcą.

Oficer wyciągnął pistolet. Z boku dostałem kolbą pistoletu w zęby. Wybito mi ich pięć. Pyta ponownie: 'gdzie broń'. Odpowiedziałem, że nie mam. (...) Skuli nas w kajdanki i zawieźli do Cegłowa, do aresztu. Było tu już dużo ludzi z innych miejscowości. (...) Podczas przesłuchań bito nas i straszono rozstrzelaniem, jak nie powiemy prawdy."

Śledztwo trwało kilka dni. Po jego zakończeniu Konowrockiemu i innym więźniom kazano podpisać zeznania. Były one sporządzone po rosyjsku, bez tłumaczenia. Kiedy Polacy odmówili podpisu, oficerowie podpisali się za nich, dopisując jedynie "odmówił podpisu". Następnie "Cygan" został postawiony przed radzieckim sądem:

"Odbyła się parodia sądu. Sędziami byli: oficer, podoficer i żołnierz radziecki. Nazywało się to 'wojenny trybunał'. Z mojej grupy oprócz mnie był Zygmunt Padzik i Janek Sankowski. My obaj z Zygmuntem dostaliśmy karę śmierci, Janek Sankowski - 10 lat z § 58 pkt 2 Kod. Karnego Związku Radzieckiego, który brzmiał: 'zbrojne powstanie przeciwko ustrojowi radzieckiemu'."

Konowrocki uratował życie. Początkowo wylądował w więzieniu w Orszy, gdzie wskutek fatalnych warunków bytowych codziennie umierało około 15 więźniów. Ostatecznie znalazł się w Workucie, gdzie zmuszano go do niewolniczej pracy w kopalniach. Do Polski powrócił dopiero po śmierci Stalina w 1954 roku.

Z około 50 tysięcy Polaków przebywających w chwili zakończenia drugiej wojny światowej w więzieniach i obozach na terenie Związku Radzieckiego blisko połowa należała do polskiej konspiracji niepodległościowej. Pozostali byli członkami administracji państwowej, pracownikami poczty, kolejarzami, leśnikami, nauczycielami... Trafiał tam każdy choćby potencjalnie wrogo nastawiony do tworzonej pod auspicjami Stalina Rzeczypospolitej. Nie wiadomo, ilu z nich pozostało tam na zawsze. W skrajnie trudnych warunkach liczba zgonów dochodziła nawet do 45% początkowej liczby uwięzionych.

Katownie NKWD

Henryk Konowrocki miał szczęście, że nie trafił do miejsca takiego jak Trzebuska. Zbudowany w szczerym polu obóz nazywany był "podrzeszowskim Katyniem". Przetrzymywano tam głownie żołnierzy polskiego ruchu oporu, sądzonych przez sowiecki trybunał wojskowy. Ich egzekucji na podstawie wyroków tego trybunału enkawudziści dokonywali w pobliskim lesie w Turzy. Mordowano ich przeważnie strzałem w tył głowy. Czasem, dla oszczędności amunicji, podrzynano im gardła. Liczbę ofiar szacuje się na około 300 osób.

Innym cieszącym się złą sławą miejscem była Kwatera Główna NKWD w Polsce. Mieściła się ona na ulicy Strzeleckiej 8 w Warszawie. To tam urzędował kat polskiego podziemia niepodległościowego, generał Iwan Sierow. Zwożonych tu żołnierzy AK przetrzymywano w piwnicach. Po brutalnych przesłuchaniach odsyłano ich do pobliskiego Rembertowa, gdzie znajdował się obóz przejściowy przed dalszym transportem na wschód. Zygmunt Domański, przebywający na Strzeleckiej na przełomie lutego i marca 1945 roku, tak opisuje gehennę jednego ze współwięźniów:

"To był prawdziwy bohater-męczennik. (...) W śledztwie żądano, by wydał innych, a on milczał. Przez kilka dni, może nawet tydzień bito go prawie bez przerwy dzień i noc; na krótkie pauzy powracał do naszej piwnicy. Krew mu szła nie tylko z nosa, ust, uszu, ale po prostu ze wszystkich otworów ciała. Odebrano mu kożuch, w piekielnym więc zimnie leżał w piwnicy między nami dwoma, przykryty tylko naszymi płaszczami; nogi od bicia tak spuchły, że musiał chodzić boso; o wciągnięciu butów mowy być nie mogło.

Dwa razy na dobę wypuszczano nas do ubikacji z dziurą w podłodze. Biedak nie mógł sam iść, prowadziliśmy więc, a właściwie ciągnęliśmy pod ręce. (...) W nocy majaczył nieprzytomnie i tylko szeptał bez przerwy; boli, boli, boli.(...) biedny męczennik w nocy skonał. Trupa nawet nie wyniesiono na świat Boży, a zakopano w głębi piwnicy."

Miejsc, w których w pierwszym okresie po "wyzwoleniu" przetrzymywano i katowano polskich patriotów, naliczono na obszarze dzisiejszej Polski około 550. W tej liczbie mieszczą się zarówno placówki NKWD, Smierszu, jak i "rodzimych" organów bezpieczeństwa. Pracowały one przecież pod bezpośrednią kuratelą swoich sowieckich odpowiedników.

Krwawy bilans "wyzwolenia"

Już po zakończeniu wojny, w lipcu 1945 roku, w Polsce doszło do niespotykanego w historii zdarzenia. Na terytorium formalnie niepodległego kraju służby specjalne i armia ościennego państwa przeprowadziły wielką akcję pacyfikacyjną. Chodzi oczywiście o obławę augustowską. W jej toku jednostki sowieckie, dokonując wielu gwałtów i grabieży, zatrzymały i przesłuchały przeszło 7 tysięcy ludzi. Los co najmniej 592 z nich do dzisiaj jest nieznany.

Ile istnień polskich patriotów pochłonęło sowieckie "wyzwolenie" naszego kraju spod niemieckiej okupacji? Odpowiedź nie jest łatwa, bowiem wiele spraw związanych z tym tematem wciąż pozostaje niewyjaśnionych. Na dodatek do dziś odnajduje się groby ofiar tamtych represji.

Posiłkując się dostępnymi danymi, próbę oszacowania liczby ofiar w latach 1944-1954 podjął IPN.  Pracownicy Instytutu ocenili, że gdy instalowano i umacniano poprzez sowieckich namiestników "władzę ludową" w Polsce, mogło zginąć 50 tysięcy ludzi. Dla porównania, tyle mniej więcej żołnierzy straciła Armia Krajowa pod niemiecką okupacją do wiosny 1944 roku.

O ofiarach warto pamiętać tym bardziej, że władze rosyjskie czy apologeci poprzedniego ustroju wciąż wypominają nam straty poniesione w walce z niemieckim okupantem. Za Polskę poległo rzekomo 400 tysięcy sowieckich żołnierzy. Tymczasem my również słono zapłaciliśmy za to "wyzwolenie" i  to rzeczą dla nas najcenniejszą. Była nią każda kropla przelanej przez "oswobodzicieli" ze wschodu polskiej krwi.

Zainteresował cię ten tekst? Na łamach portalu CiekaowstkiHistoryczne.pl przeczytasz również o jak Polki broniły się przed gwałtami czerwonoarmistów. 

Dariusz Kaliński - Specjalista od II wojny światowej i działań sił specjalnych, a także jeden z najpoczytniejszych w polskim internecie autorów z tej dziedziny. Od 2014 roku stały publicysta "Ciekawostek historycznych.pl". Wielbiciel zlotów militarnych, zespołu Dżem i talentu aktorskiego Clinta Eastwooda. Autor książki "Czerwona zaraza. Jak naprawdę wyglądało wyzwolenie Polski".

Ciekawostki Historyczne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy