Piraci - herosi czy zbrodniarze?

Gdyby pewien znany książę duński żył w obecnych czasach, zapewne jego słynna kwestia zostałaby zmodyfikowana na: "Piracić czy nie piracić? - oto jest pytanie", zaś prawodawcy amerykańscy najchętniej wysłaliby wielbiącą piosenki Britney Spears Ofelię nie do klasztoru, a za kratki. W dawnych czasach, gdy komputery można było zobaczyć tylko na uczelniach i w ośrodkach badawczych, ewentualnie obliczały one rachunki za prąd w tzw. Zakładach Techniki Obliczeniowej (ZETO) lub zużycie materiałów w dużych fabrykach - pojęcie piractwa nie istniało.

Jeśli ktoś stworzył jakikolwiek program, to przyjętym zwyczajem było, że dzielił się ze znajomymi używającymi takiego samego komputera. Programy pisano bowiem w godzinach pracy, za którą otrzymywało się wynagrodzenie. W momencie jednak, gdy komputery trafiły pod strzechy, sytuacja się zmieniła. Głównie dlatego, że kilka osób pomyślało, że można dodatkowo zarobić nie tylko na produkcji sprzętu, ale i na pisaniu oprogramowania.

Jednakże programy były nadal często rozpowszechniane - poprzez kopiowanie: najpierw na dyskietki, a później na kompakty. Później prawodawcy zaczęli z tym walczyć. W różnych krajach wprowadzano ustawy dopuszczające odpowiedzialność karną za takie działania.

Reklama

Prawdziwy boom na piractwo zaczął się jednak w momencie upowszechnienia internetu. Oto nie ruszając się z domu - i znacznie szybciej niż przy przegrywaniu na dyskietkę - można było mieć dosłownie wszystko. Anonimowość internetu zapewniała natomiast bezkarność osobom czerpiącym zyski z takiego procederu.

W ten sposób wykształciła się kasta osób zajmujących się kopiowaniem programów, filmów czy muzyki (w razie potrzeby rozbrajaniem zabezpieczeń), a także powielaniem i rozprowadzaniem takich kopii. Firmy produkujące oprogramowanie, wytwórnie filmowe i muzyczne podniosły larum. W efekcie w Stanach politycy przeforsowali osławioną ustawę DMCA (Digital Millenium Copyright Act), która zostala napisana tak nieprecyzyjnie, że zdolny prawnik gotów jest na jej podstawie skazać za samo włączenie komputera.

Producenci (ze zrozumiałych względów) nie kochają piratów. Zupełnie odmiennym uczuciem darzą natomiast piratów zwykli użytkownicy komputerów. Obie strony przedstawiają swoje argumenty - broniące lub atakujące "złodziei oprogramowania". I obie strony mają rację, chociaż... nie do końca.

Podróbkom ulega praktycznie wszystko. Opowiadał mi pewien znajomy, wydający przed laty specjalistyczmne czasopismo komputerowe, że w miejscowości, w której znajdowała się drukarnia, "nagle" zniknęli wszyscy prenumeratorzy i kupujący jego pismo. Znudzili się czytaniem? Nie. Po prostu: jakiś przedsiębiorczy drukarz zaczął produkować "nieco więcej" (wystarczyło przyciąć format o kilka milimetrów i odpowiednio zmniejszyć klisze). Wpadł, gdy zaczął rozprowadzać podrabianą gazetę również poza miejscem zamieszkania.

Podrabia się nie tylko programy. Łamane są zabezpieczenia, uniemożliwiające wykorzystanie urządzeń zgodnie z przeznaczeniem (tzw. zabezpieczenia geograficzne czytników DVD czy zabezpieczenia konsol do gier itp.). Łamie się także oprogramowanie urządzeń. W ten sposób z jednorazowego aparatu cyfrowego można zrobić aparat, który posłuży do końca życia, a z telefonu "przypisanego" do danego operatora robi się telefon, który może być używany w innej sieci. A zatem: piraci to samo zło - z punktu widzenia producenta oczywiście. Jednak nie do końca...

Śmiem twierdzić, że gdyby nie tolerowani u nas przez długi czas piraci - polska informatyka stałaby w tej chwili o przysłowiowe "sto lat za Murzynami". To piraci sprowadzali do kraju najnowsze gry i programy - nierzadko tuż po ich premierze - lub oprogramowania obłożone bezsensownym embargiem. To dzięki piratom przeciętnie zarabiajacy człowiek mógł je poznać. To na pirackich wersjach systemów operacyjnych szkolili się uznani dzisiaj informatycy.

Kradzież, ale...

Argument przeciwników piractwa mówiący, że "na komputer jakoś było cię stać, a programy kradniesz" można łatwo odbić. Komputery stały się tak tanie właśnie dzięki "pirackiemu" zagraniu IBM. Celem zniszczenia konkurencji, firma ta bowiem udostępniła za darmo dokumetację techniczną komputera IBM PC. Dzięki temu setki firm na Tajwanie czy w Chinach mogły zacząć produkować takie komputery i sprzedawać je taniej. Dzięki temu domorosły elektronik mógł sprzedawać złożony przez siebie w garażu komputer za jeszcze niższą cenę.

Gdyby podobne rozwiązanie zastosowały wówczas firmy produkujące oprogramowanie, skala piractwa byłaby mniej więcej taka sama, jak w przypadku podrobionych komputerów (gdzie jest zjawiskiem śladowym). Niestety, firmy software`owe wolały iść w ślady topiących w morzu nadwyżki kawy Brazylijczyków, czyli zrobić wszystko, aby tylko nie obniżyć horrendalnie wysokich cen oprogramowania.

Kilka lat temu na łamach jednego z polskich czasopism komputerowych jego redaktor naczelny wystosował apel o to, aby gry sprzedawać w trzech wersjach: lite, standard i lux. Ta pierwsza byłaby np. okrojoną o kilka opcji wersją na nośniku zapakowanym w papierową kopertkę, standardem byłaby pełna wersja, z ew. instrukcją w pudełku, natomiast wersja luksusowa mogłaby zawierac jakieś ekstradodatki i bajery. Oczywiście, wiązałaby się z tym różnica w cenie.

Apel został rozesłany do wszystkich liczących się ówcześnie sprzedawców oprogramowania. I co? Zero odzewu! A wystarczyło dać ludziom możliwość wyboru, podobnie jak w przypadku komputerów. Ale łatwiej zachować status quo, a piratów ścigać...

Ciekawą sprawą jest to, że policja praktycznie nie ściga przestępców popełniających megaprzekręty, idące w miliardy złotych, dość opieszale ściga złodziei samochodów, natomiast złodzieje oprogramowania tępieni są bezlitośnie. Czyżby tylko dlatego, że tych pierwszych stać na adwokatów, drudzy mają za sobą "siłę", a dzieciak łamiący zabezpieczenia ani nie ucieknie przy nalocie na giełdę, ani nie będzie "podskakiwał" po aresztowaniu?

Pewnym półśrodkiem było sprzedanie tanich licencji na programy sprzedawcom komputerów, którzy je potem legalnie instalowali. W ten sposób nabywający komputer "musiał" stać się posiadaczem legalnej wersji programu. Ale takie rozwiązanie można bylo zastosować jedynie przy programach popularnych (Windows, Office, Excel itp.).

Piraci "na medal"?

Nawiązując do "zagrania" IBM, można jednak postawić dość przewrotne pytanie: gdzie byłaby komputeryzacja, gdyby nie Microsoft?. Zapewne wielu z Was zdziwi fakt podciągnięcia pod piratów firmy, która najzacieklej z takimi osobnikami walczy... A jednak. Niewielu pamięta o tym, że MS-DOS był z lekka tylko zmienionym systemem CP-M, zaś o podobieństwie Windows do wcześniej powstałego systemu MacOS napisano już tomy. Nie muszę dodawać, że firma Billa Gatesa ani twórcom CP-M, ani Jobsowi i Woźniakowi złamanego centa za te zapożyczenia nie zapłaciła. A zatem jak to nazwać?

Po co zresztą szukać tak daleko. Prawie wszystkie liczące się w Polsce firmy branży komputerowej mają swoje giełdowe korzenie. Oczywiście niezbyt chętnie się do tych wstydliwych początków kariery przyznają lub bagatelizują sprawę twierdząc, że przecież "wtedy to było dozwolone" - niemniej wielu z nas pamięta szanowanych obecnie biznesmenów rozkładających przed laty stoliki przy ul. Grzybowskiej w Warszawie. A na stolikach tych bynajmniej nie leżały oryginały.

Ciekawe jest też to, że im kto bardziej wówczas "piracił", tym głośniej teraz krzyczy: "łapaj złodzieja"! Jednak obecna legalność nie zmienia faktu, że gdyby nie piractwo - nie mielibyśmy teraz (praktycznie) polskich firm produkujących i sprzedających oprogramowanie. Może tylko jakieś nieliczne oddziały firm światowych, dyktujących swoje ceny za oprogramowanie...

Największa skalę ma jednak obecnie piractwo nie programów komputerowych, a muzyki i filmów, rozprowadzanych potem w postaci cyfrowej. Internauci są z tego zadowoleni, wyrażając w większości takie opinie:

"Przecież człowiek cały czas poznaje nowe zespoły, szuka innych stylów muzycznych. Część z nich nie jest w mediach puszczana. Więc skąd ma ten czy ów wiedzieć, że kawałek zespołu xyz mu się spodoba. Jakoś sobie nie moge wyobrazić ślęczenia w sklepie

muzycznym i przesłuchiwania kilku czy kilkunastu płyt, a przecież nie kupię płytki tylko dlatego, żeby posłuchać w domu, czy mi się podoba. Nie stać mnie na takie fanaberie. Może gdyby wytwórnie pomyślały o zamieszczeniu na swoich stronkach plików do ściągniącia, powiedzmy tak do 1 min. piosenki, to wtedy każdy by mógł sobie posłuchać i zdecydować, czy dana kapela mu odpowiada czy nie. Każdy krem czy szampon można otrzymać w próbce, czemu by tak nie zrobić tego z piosenkami, wszak to taki sam towar! Straszenie sądami nic nie da. Taki ukarany pirat na pewno nie kupi więcej płyt oryginalnych" - twierdzi jeden z nich. Ponadto pirackie wersje znajdują się zazwyczaj w sieci przed oficjalną premierą. To też plus (w oczach zwykłych "odbiorców") dla piratów.

Jeden z moich znajomych, członek popularnej przed laty kapeli studenckiej, początkowo wściekł się, gdy zobaczył komplet swoich utworów na KaZaA. Szybko jednak gniew mu przeszedł. "Przecież w ten sposób moją muzykę poznają na całym świecie. Myśmy wydali tylko niskonakładową kasetę. Na nagranie płyty stać nas nie było" - mówi. W końcu doszedł nawet do stanu uwielbienia dla anonimowego pirata. Ściągnął bowiem te utwory i po odsłuchaniu stwierdził, że przed zakodowaniem zostały one umiejetnie podrasowane elektronicznie, przez co zyskały lepsze brzmienie. "Nie jestem specjalistą od komputerów. Ja bym tego aż tak dobrze nie zrobił. Dziękuję ci, anonimowy piracie" - śmieje się kolega.

Ciemna strona medalu

Oczywiście - zjawisko ma także drugą stronę. Są nią straty firm produkujących oprogramowanie czy straty przemysłu rozrywkowego. Nie są one jednak aż tak wielkie, jak szacują "z sufitu" wytwórnie płytowe czy filmowe. Większości użytkowników nie stać bowiem na kupienie oryginału. Ceny ponoć są tak wysokie ze względu na piractwo, zaś większość piratów cieszy się popularnością, bo ceny są zbyt wysokie. I w ten sposób powstaje samonakręcająca się spirala cen...

Jednakże, gdyby piractwa nie było, zainteresowanie nowymi zespołami czy filmami byłoby znacznie mniejsze. Nie wiadomo, czy wówczas straty showbiznesu nie byłyby większe. Nikt rozsądny nie wyda bowiem 70 zł na płytę nieznanego artysty. Co innego, gdy go już zna (na przykład z pirackich nagrań). Wtedy część - szacowana na 15 proc. - taką płytę w oryginale kupi. A zatem: gdyby nie piraci, zyski przemysłu muzyczno-filmowego byłyby o te 15 proc. mniejsze. O tym jednak "inkwizycja antypiracka" zdaje się nie pamiętać.

Niektórzy piraci ewidentnie jednak "przeginają". Na sprzedaż jest wszystko. Niektórzy oferują nawet "złamanie dowolnej strony" za odpowiednim "wynagrodzeniem". Inni przeciwnie - łamią i rozprowadzają wszystko, co się da, za darmo, twierdząc, że czynią tak z pobudek ideowuych (walka z kapitalizmem czy globalizmem). Takie postawy należałoby, według mnie, karać. Z drugiej strony należałoby jednak nieco łagodniej popatrzeć na "przeciętnych" piratów. Czemu?

Znam wielu uczciwych ludzi, którzy nie kryją się z tym, że korzystają z "piratów". Ale w nieco bardziej cywilizowany sposób. "Kupuję pirata. W ten sposób jestem na bieżąco. Jeśli coś mi się nie spodoba - nie szkoda będzie wydanych pieniędzy. Jeśli jednak zaciekawi mnie jakiś film zobaczony na piracie - kupię oryginał. Podobnie jest z programami. Jego obsługi uczę się na piracie. Jeśli jednak zechcę zachować go w swojej kolekcji lub korzystać z niego do pracy, również kupuję oryginał. Nie zawsze jednak jest to możliwe. Niektóre specjalistyczne programy z mojej branży do Polski nie dotarły. Gdyby nie piraci - nie mógłbym z nich korzystać. A gdybym z nich nie korzystał - nie rozwijałbym się i szef mógłby mnie na przykład zastąpić kimś, kto takich skrupułów nie ma" - mówi wprost jeden z użytkowników.

Bez względu na wyniki raportów śmiem twierdzić, że nie ma użytkownika komputerów, który choć raz nie korzystał z pirackiego oprogramowania. "Piraty" (własnych programów!!!!) można zauważyć nawet na stoiskach targowych znanych firm.

Głośna była sprawa senatora Orina Hatcha. Odkryto bowiem, że ten orędownik wypalenia piratów "ogniem i mieczem" sam korzystał z nielegalnego oprogramowania. Oczywiście - jak zawsze w przypadku grubych ryb - skończyło się na wpłaceniu niewielkiego odszkodowania.

Dość ambiwalentne uczucia targają mną, gdy czytam raporty o sukcesach akcji policyjnych inspirowanych przez BSA. Rozumiem, że należy ukarać - i to przykładnie - bogatą warszawską firmę, w której znaleziono 100 nielegalnych kopii Windows, czy handlarza, któremu zarekwirowano 3000 nielegalnych CD-ków. Ale niezbyt zrozumiałe jest dla mnie dokładnie tak samo surowe karanie właściciela małej firmy projektowej, który dzięki trzem pirackim kopiom AutoCAD-a stworzył sześć nowych miejsc pracy i uczciwie płaci podatki. A kupił tylko jeden oryginał, gdyż zafakturował duże roboty, za które odbiorcy dotąd mu nie zapłacili, zaś kretyńskie przepisy podatkowe zmusiły go do odprowadzenia podatku i VAT-u od pieniędzy, których jeszcze nie ma. Takim "piratom" należałoby dać szansę - np. poprzez wyznaczenie realnego terminu zastąpienia piratów oryginałami.

Winni są wszyscy

Producenci oskarżają piratów, piraci oskarżają wytwórców, ale i użytkownicy nie są bez winy. Czy ktokolwiek z Was zadał sobie pytanie w rodzaju:
- Czy naprawdę muszę oglądać wszystkie filmy, jakie się pokazują, i bić rekordy w kolekcjonowaniu liczby utworów ściągniętych z "kazy"? Czy wszystkie gierki są mi niezbędne do życia? A jeśli nie - to czy nie lepiej wybrać kilka? Kupić po jednym oryginale, a pozostałe - niestety - w pirackiej wersji?

Takie samograniczenie, oczywiście w masowym zakresie, spowodowałoby zmniejszenie skali piractwa. Wbrew pozorom wyszłoby to na dobre użytkownikom. Na zmniejszonym rynku walkę o klienta wygraliby najlepsi, tacy, którzy nie oszukują kupującego. Jednak takie propozycje to utopia... A wszystko na skutek najnowszych działań lobby producentow.

Pod piractwo niektórzy zagrożeni producenci usiłują bowiem podciągnąć tzw. Ruch Wolnego Oprogramowania. Jest on solą w oku Microsoftu, bowiem rozprowadzane za darmo, na zasadach licencji wymuszającej dołączanie tzw. kodów źródłowych, oprogramowanie rozwija się znacznie szybciej niż oprogramowanie komercyjne. Inni nie chcą być gorsi od firmy z Redmond. Przez to wojna między piratami a producentami przybiera na sile, przyjmując niekiedy absurdalne rozmiary.

Przykładem jest firma Rambus, która zamiast rozwijać swoją technologię produkcji pamięci - zaczęła się procesować z całym światem o "kradzież technologii".

Jak to się skończyło - wszyscy wiemy. Wygrali piraci (oczywiście piraci z punktu widzenia Rambusa). Podobny los czeka zapewne firmę SCO, która wytoczyła najcięższe armaty przeciwko wszystkim użytkownikom Uniksa i Linuksa (zaczęło się od pozwania IBM, w tej chwili SCO chce przed sądem postawić nawet Linusa Torvaldsa). O dotychczasowym przebiegu tej wojny przeczytasz tutaj.

Producenci walczą z piratami...

Skala piractwa w Polsce (wg danych BSA) zmienia się. Przed wprowadzeniem Ustawy o prawach producenta (niesłusznie zwanej Ustawą o prawach autorskich) wynosiło ponoć 98 proc., po jej wprowadzeniu spadło do 64 proc., by po kilku latach niezbyt rygorystycznego egzekwowania przepisów ustawy - wrosnąć do 79 proc. Akcje policji i BSA zmniejszyły ten wskaźnik do 55 proc. Ostatnio jednak znów wzrósł - do 58 proc. To i tak niewiele w porównaniu ze wskaźnikiem piractwa w Rosji (93 proc.), na Ukrainie (96 proc.) czy w Wietnamie (99 proc.)

Piraci są ścigani nie tylko w Polsce. Władze różnych państw różnie patrzą na piratów. Nawet jednak w krajch tolerujących piractwo - czasami podpadają. W Rosji taką kropelką przeważającą szalę było pojawienie się w sprzedaży kompaktu z... tajnymi danymi rosyjskich agencji rządowych. Od tego momentu rosyjscy piraci są "pociągiem pod specjalnym nadzorem".

Niekiedy do ścigania piratów wynajmuje się policję lub nawet organy bezpieczeństwa kraju (Adriana Lamo ścigało przez długi czas FBI). Nieraz - jak to robi RIAA - po prostu kieruje się sprawę do sądu.

Ponieważ jednak lobby producenckie także nie postępuje fair (począwszy od włamywania się na komputery podejrzanych, na oskarżeniu osób niewinnych kończąc) - zazwyczaj procesy, w przypadku osób prywatnych, kończą się ugodami i niewielkimi karami. Najwyższe zasądzone od domowego pirata odszkodowanie to 4500 USD.

Innym sposobem jest walka propagandowa. Są to kampanie prasowe lub telewizyjne, mające uświadomić zagrożenia, jakie niesie ze sobą korzystanie z piratów. Kryptokampanią bylo wypuszczenie przez jedną ze znanych firm celowo uszkodzonej wersji programu i sprzedawanie jej za niższą cenę. Masowe reklamacje kwitowano słowami "kup oryginał - on działa dobrze".

Stosowane są również zabezpieczenia nośnika przed kopiowaniem. Na obecnym etapie rozwoju technologii są one jednak albo zbyt łatwe do złamania, albo - przeciwnie - zbyt trudne. Tyle że w tym ostatnim przypadku nie tylko nie da się skopiować danej płytki, ale nawet nie można odtworzyć legalnie kupionego oryginału - co już spowodowało kilka procesów wytoczonych przez rozeźlonych konsumentów.

Najbardziej pomysłowe zabezpieczenie zastosowała jedna z wytwórni płytowych. Promując album swojej czołowej grupy, rozesłała przedpremierowe kompakty do dziennikarzy i krytyków. Aby zapobiec wyciekowi, płyta była umieszczona w odpowiednio spreparowanym czytniku (zaklejone: klapka i wyjścia, słuchawki wyprowadzone "na stałe").

...ale piraci się nie dają

Osaczani ze wszystkich stron piraci także zaczynają stosować nietypowe metody obrony. Najzabawniejszą było włamanie na stronę organizacji RIAA. Tym razem włamywacze nie pozostawili jednak widocznych śladów, poza tym, że zmienili stronę w serwer sieci P2P. I w ten sposób przez kilka godzin RIAA nieświadomie sama stała się piratem.

Wykorzystywane są wszelkie niedoskonałości istniejacego sprzętu czy oprogramowania. Przykładowo odtwarzacza iPOD używa się do kradzieży programów ze sprzętu firmowego. Schowanego w kieszeni odtwarzacza nie widać. A stać przy komputerze każdy może (chyba, że ma pecha i obsługa zauważy kabelek USB wystający z kieszeni).

Złapanych piratów, nawet takich, którzy nie czerpią zysków i w dobrej wierze się przyznają, karze się surowo. Czasem zbyt surowo. Niektórzy nie wytrzymują psychicznie - znane są przypadki samobójstw osób oskarżonych o piractwo.

A zatem czas na odpowiedź na postawione w tytule pytanie. Czy piraci są przestępcami, zasługującymi na wytępienie, czy też bohaterami, będącymi siłą napędową informatyki?

Mimo, że mam swoje zdanie na ten temat - nie ujawnię go. Odpowiedź pozostawiam Wam. Komentując ten tekst możecie dać wyraz swojemu poparciu lub potępieniu dla piratów...

( (c)INTERIA.PL, 2003 )

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy