Mamma Africa
Pełni euforii z piskiem opon wypadamy z wypożyczalni wprost pod fale klaksonów ze wszystkich bryk dokoła nas.
Dwudziestopięcioletni VW-bus, nazywany pieszczotliwie "terrorystą", pocinał drogami, na których całymi godzinami nie mijało się nikogo i gdzie kierownica w aucie nie była niezbędna. Bujaliśmy się przez przestrzenie tak potężne, że Dziki Amerykański Zachód wygląda przy nich niczym gęsto zaludniona Bawaria. Bezdroża i zakątki RPA można swobodnie nazwać Dzikim Południem, zwłaszcza że instytucja policji drogowej w ogóle tu nie istnieje, a chłopaki nie mają tu czasu na głupoty, bo prawdziwej "gangsty" jest sporo. Na drogach rządzą więc pijani kierowcy pickupów oraz zwierzęta. Gdybyśmy wiedzieli co nas czeka, zwrócilibyśmy się z propozycją sponsoringu do jakiegoś producenta opon - film drogi na pewno by go zadowolił... Tymczasem naszym dobroczyńcą był CampuS i on też wystawił swój sprzęt do testów w każdych warunkach - począwszy od pełnego wilgoci i pingwinów Przylądka Dobrej Nadziei poprzez skrajnie suchą Pustynię Namibijską i granitowy masyw Spitzkoppe aż po pełną dzikich zwierząt równinę Etosha. Ciuchy, namioty, śpiwory i kempingowe sprzęty CampuSa służyły nam wiernie i dzielnie.
Naszą bazą wypadową był camp położony w ogródku jednej z posesji w studenckiej dzielnicy. Observatory na przedmieściach Kapsztadu. Przemiła miejscówka ogrodzona trzymetrowym murem i drutem kolczastym, miała nawet swoje oczko wodne i co najważniejsze, tak bardzo nam potrzebną, prostą drogę do skał. Przez kilka pierwszych dni wyjeżdżaliśmy z "Green Elephanta" na główną i wlokąc się z bezpieczną prędkością przez jakieś trzydzieści minut w stronę Cape Pointu, dojeżdżaliśmy do wymarzonych przewisów. Po drodze mijaliśmy słynny szpital Groote Schure, gdzie dokonano pierwszego w historii przeszczepu serca. Tę wzruszającą historię dopełnił fakt, iż serce białemu ofiarował czarny człowiek, co w tutejszej rzeczywistości urosło do miary symbolu. Tak więc potężny gmach szpitala-legendy stanowił dla nas bardzo istotny punkt odniesienia do czasu, kiedy nauczyliśmy się bezbłędnie trafiać pod bramy "Green Elephanta". Zanim na dobre poznaliśmy miasto, były dla nas sercem Kapsztadu...
The Hole
Na pierwszy wspinowy ogień poszedł The Hole. Drogi miały być tam klamiaste, więc wydumaliśmy, że są idealne na rozwspinanie. Kopary lekko nam opadły, gdy po półgodzinnym podejściu stanęliśmy pod czerwonymi ścianami, a karki rozbolały nas od samego patrzenia. Już wiedzieliśmy, czemu opisywano nam rejon jako wielkochwytowy - skoro drogi są tam tak długie, nie mogło być inaczej. Ponaciągaliśmy się nieco w ramach rozgrzewki, trawersując tuż nad ziemią, a prawdziwą rozgrzewkę zadaliśmy sobie, wbijając się w długą i przepiękną dróżkę o adekwatnym, choć nie wiedzieć czemu francuskim tytule Fleur de Mer. Jej wycena to 24+, czyli coś w rodzaju 7a lub naszego VI.3. Piałem z zachwytu nad jej urodą, piałem tym głośniej, że zjeżdżałem jakieś piętnaście metrów od ściany, łakomie łypiąc na sąsiednie drogi i fale oceanu daleko pode mną. To był maks! Do tego cień i idealna temperaturka do wspinu. Nie pamiętałem tak idealnych warunków w żadnym z odwiedzonych rejonów. Wydawało się wtedy, że kolejny taki dzień trafić się może najszybciej w następnym wcieleniu. Tymczasem trafił się już nazajutrz...
The Mine
The Mine to kolejna ściana wywalona nad płaską jak stół doliną z oceanem na horyzoncie. To tutaj w 1991 roku powstała pierwsza sportowa droga Puffander. Mimo pozornie lajtowej wyceny 22, czyli 6b+, ma tylko 3 spity i kilka naprawdę rześkich ruchów jak na VI.1+. Kilka miesięcy po jej wytyczeniu pierwsze przejście otrzymała Gift of Wings (28+/7c+), która dopiero w 1998 roku doczekała się pierwszego OS-a za sprawą belgijskiego siłacza Jean-Paula Finne. Piaskowiec w The Mine stworzony jest do wspinu, a chwyty tak zapaćkane magnezją, że od razu wiemy, że znaleźliśmy się pod najpopularniejszą ścianą w zachodniej części kraju. Jedynie 50 dróg, lecz prawie każda godna powtórzenia, choć często oferują bardzo trickowe ruchy i ustawienia, których na próżno szukać w innych formacjach. Pouczająca lekcja pokory...
Przylądek Dobrej Nadziei
Mimo megalampy kąpanie się wokół Kapsztadu nie wchodzi w grę. Na licznych plażach można jedynie leżeć plackiem, gdyż wejście do wody, napływającej tu wprost z Antarktydy, możliwe jest chyba jedynie w celu krioterapii. W czasie restu udajemy się więc na położony na półwyspie Przylądek Dobrej Nadziei. Po drodze, jadąc wzdłuż brzegu Oceanu Indyjskiego, mijamy Kalk Bay i Peers Cave, kolejne dwa, uroczo położone rejony, w których znajdziemy co prawda krótsze i łatwiejsze drogi, lecz fantastyczna jakość skały zachęca do wspinu. Nagle z zadumy nad szumiącym żywiołem po lewej i nad oświetlonymi porannymi promieniami ścianami po prawej stronie, wyrwał nas przedziwny znak drogowy. Cofamy się z niedowierzaniem i na drugiej stronie ostrzegawczego trójkąta pojawia się rysunek. Uwaga pingwiny!? Tu w Afryce?! Dobrze, że znak był pierwszy, bo zapewne ten, kto pierwszy wypatrzyłby pingwina, byłby posądzony o niezłą fazę. Skręcamy w piaszczystą drogę wiodącą wprost do oceanu, a tu zakochana parka w czarno-białych kitlach pomyka za rękę (skrzydło) środkiem drogi. Piszcząc z radości, kotłujemy się w bryce, bo każdy chce zrobić TAKĄ fotę. Nie mamy pojęcia, że za chwilę będziemy w środku kilkudziesięciopingwinowej kolonii...
Sam Przylądek to tysiące roślin, które widzimy pierwszy raz w życiu - zresztą większość to endemity - i kto wie, czy nie ostatni. Jest nasza wiosna, czyli tutaj jesień, ale dobrze by było, gdyby nasza wiosna choć w części tak się prezentowała... Do tego w krzakach kręcą się strusie i zebry. Natomiast baboonsy (pawiany) bynajmniej nie są tak wstydliwe. Największa "gangsta", jakiej w tym kraju byliśmy świadkami, właśnie się szykowała. Wesoła rodzinka zaczęła dobywać prowiant z bagażnika, gdy jeden z baboonsów o wielkości przerażonego taty wypłacił mu tubę, a drugi porwał mamuśce wielki słomiany kosz pełen smakołyków. Pomarańcze turlały się po parkingu, dzieciska wrzeszczały, starzy szaleli, a trzeci baboons, korzystając z zadymy, porwał lody i delektował się nimi, siedząc na dachu sąsiedniej bryki. Zataczając się ze śmiechu, próbowaliśmy robić foty, lecz spojrzenia gapiów dały nam do zrozumienia, że żerujemy na ludzkiej krzywdzie...
Rocklands, czyli Raj
Postanowiliśmy więc ruszyć w głąb kraju, którego bandycka reputacja pozwoliła nam uniknąć turystów już za rogatkami Kapsztadu. Cięliśmy N7 na północ wprost do mitycznej krainy piaskowcowych głazów, których widok przerósł nawet nasze wybujałe oczekiwania. Już 80 km przed celem gotowi byliśmy przywdziać buty i wyjąć wory, gdyż formy skalne po obu stronach drogi były w stu procentach wspinaczkowe. Rockland w pełni zasługuje na swoją nazwę, a jedyny nasz ból, gdy wbiliśmy się w tę bajkową krainę dotyczył tego, że jest tu tylko trzydzieści dróg do wspinu z liną i że ponoć za wspin się płaci. Spędziliśmy więc kilka dni, robiąc większość z nich, a sms-owy kontakt z Biedruniem pozwolił nam stwierdzić, że od dwóch lat nic tu nie przybyło. Porozrzucane w twórczym chaosie kamole mają ściany przewieszone pod każdym kątem i co chwilę widzieliśmy megalinię na nową drogę. Pokusa była wielka, jednak nie odważyliśmy się użyć wiertary w tym rejonie, nie tylko ze względu na rangersów i zakaz tego typu działalności, który nas jakoś słabo martwił, lecz również na komentarze tak zwanych "życzliwych wspinaczy".
W najbliższym miasteczku Clanwilliam, gdzie śpimy na campie ogrodzonym drutem kolczastym pod napięciem, zastanawiamy się, czy ma on chronić przez ludźmi czy zwierzętami. Nasz pobyt w RPA przypadał na dziesiątą rocznicę odzyskania wolności. Inna sprawa, że mijając za zasiekami murzyńskie getta i wypasione wille białych, trudno było pojąć, kto tu teraz rządzi. Byliśmy również świadkami kolejnych wolnych wyborów, lecz jakoś białych i czarnych wspólnie w kolejkach do urn dojrzeć nie mogliśmy. Byli jedni albo drudzy, tak jak dzielnice, które zamieszkiwali... Wyborcze slogany typu "Stop CRIME and AIDS" kolejny raz przypominały o tym, co od lat zabija Afrykę.
Moontag i Oudtshorn
Nasz "VW-terrorysta" pokonywał kolejny tysiak kilosów przez sawannę. Nie liczymy, który to tysiąc, bo linka od licznika została już dawno odłączona przez Vaisona, naszego pokładowego mechanika i dobroczyńcę zarazem. Każdy bowiem kilometr ponad 250-kilometrową normę dzienną, to 1 Rand. A Rand to nic, tak jak kilometr, to nic. Za to 1000 Randów to już 150 dolców, a 1000 km to w RPA dalej nic..., ale benzynka po 2,50 PLN ratuje i choć tankuje się ją często, to leje się jakoś łatwo. Tym sposobem dobijamy do Montagu. Pod względem ilości obitych dróg, największego rejonu w RPA.
Mieścina leży na skraju kwarcytowego kanionu, którego dno porastają gęste trzciny, tworzące klaustrofobiczne labirynty w drodze do skał. Tu również płaci się za wspinanie. Do kanionu wiedzie tylko jedna droga, która wchodzi z jednej i wychodzi z drugiej jego strony. Dopełniając smutnego obrazu tego rejonu, w porze zimowej - a taką właśnie mieliśmy - bramki na obu ścieżkach zamykane są o 17.00. Dziwnym trafem nie udaje nam się nigdy zastać kasjera w jego budce, ani wrócić ze wspinu przed 17.00. Tak więc raz sterczymy pod płotem błagając o pomoc kogoś z tamtej strony, a raz pieści nas prąd, gdy chcemy sforsować ogrodzenie. Dobrze, że nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, aby na przykład spity po 17.00 "kopały" lub plakietki zamykały swe otwory! Na szczęście na duchu podnosi nas wspinanie, może dlatego, że będąc tu tylko przez kilka dni, siekamy te ewidentnie najlepsze i w miarę długie drogi. Działamy głównie w sektorach Supertubes i Palace, choć przyznać trzeba, że wyceny w Montagu zdziwiły nas jeszcze bardziej. Co prawda Biedruń ostrzegał, że do tutejszej skali przeliczonej na francuską swobodnie należy dodać plusa. Wbiłem się na przykład oesem w przepiękną, czternastospitową Burning Chrome 28/7c+, urabiając na totalnym odlocie kolejne przechwyty megaciągu, który zaczynał się już od drugiej wpinki. I gdy znalazłem się 30 metrów nad ziemią w pozycji horyzontalnej, trzymając się kurczowo dwóch słabych odciągów w ostatnim okapie, a łańcuch dyndał mi metr nad głową, Chrystus mnie opuścił. Wiedziałem, że nie ma bata, ale 7c+ to dróżka ta już dawno miała...
Nic jednak nie idzie na marne. Moc, którą zyskaliśmy w Montagu i utrwaliliśmy podczas kolejnego dnia podróży, eksplodowała niecałe trzysta kilometrów dalej, w wapiennym rejonie opodal miasteczka Oudtshoorn. Już sam widok jednostajnie przewieszonych, sześćdziesięciometrowych, pomarańczowych ścian rzucił nas na kolana. Nie wchodząc jeszcze w drogi, przyznaliśmy rację Arnaud Petitowi, który twierdził, że lepszego wapienia w życiu nie tykał. Lecimy więc po kolei: 6c+ - super, trzydziestopięciometrowe 7b - kompletny wytrzymałościowy odjazd, 7b+ o nazwie Sid Vicius z dynamicznym miejscem opisanym jako backflip, a potem ciąg aż do łańcucha - również rewelacja.
Następne pod młotek poszło dwudziestopięciometrowe 7b+ z ruchem (w przewieszonym pod kątem 45 stopni trawersie) tak dalekim, że atakujący je pierwszy Vaison z osiem razy cofa się do ostatniego dobrego sopla, kombinując jakby to zrobić, co by się zbytnio nie narobić. Niestety, przechwyt okazał się być tego typu, że myślenie nie wyszło mu na dobre... Oj, jak miło wiosłuje się w wapieniu! W ulubionej formacji, której jednak na próżno szukać w Afryce poza tą właśnie ścianą, gdzie każda z dwunastu dróg to kompletny odjazd, choć raczej nie dla amatorów... Jedno 6c+, a potem 7b, 7b, 7b+, 7b+, 7c+, 8a, 8a+/b, 8b, 8b, 8b oraz otwarty projekt około 8c. Dla nas, idących dalej tą wyliczanką, właśnie przyszła kolej na Seven'a 7c+, który został obity przez Seana Maascha jako pierwszy na ścianie w roku 1993. Delikatnie stąpałem po pierwszych czujnych stopieńkach, by z "buciorami nie pchać się" do świata zwierząt i ludzi wymalowanego przez Buszmenów na skale właśnie pod tą drogą ponad tysiąc lat temu.
Sielankowe sceny z życia i polowań na dzikiego zwierza, między którymi trzymałem czubki butów, w ogóle mi nie pasowały do dziurki, gdzie właśnie z wytrzeszczem zadałem. Dziurka ewidentnie była kuta. Mało tego, kolejna dwupalcówka również nie okazała się być dziełem matki natury. Ktoś bardzo chciał wsiekać tę linię równo jedenaście lat temu, skoro opłacało mu się wiercić tu dziury, mając do dyspozycji całego Main Walla stworzonego wręcz do wspinu... Jednak rześkie przechwyty po kolejnych, coraz mniejszych chwytach nie pozwalają mi na dumanie: kto i dlaczego? Bardzo chciałem zasiekać Seven'a OS-em, gdyż mimo swoich ułomności linia jest naprawdę fenomenalna i zakochałem się w niej jeszcze na starym lądzie. I chociaż kolejne ruchy wykonywane "na okrzyk" nie są z gatunku moich ulubionych, to czułem już od połowy, że nic nie może mnie powstrzymać... Wspinając się na drugi dzień po tej drodze "pod fotki", naprawdę doceniłem klasę jej bulderowych ruchów połączonych w niezły ciąg...
Ślad po sobie, czyli, Mamma Africa
Zachłyśnięci kolejnymi pięknymi drogami w kolejnych perfekcyjnych rejonach niemal zapomnieliśmy o podstawowym zadaniu CampuS Explorers. Właśnie w Oudtshoornie, o którym czytaliśmy wcześniej, że ma nieograniczone możliwości znalezienia nowej linii na drogę, postanowiliśmy zostać dłużej. Tu, wśród buszmeńskich pamiątek naskalnych, chcieliśmy pozostawić ślad również po sobie. Steve, z pochodzenia Szwajcar, właściciel farmy i campingu w Montagu, z którym zżyliśmy się na tyle, że postanowił dołożyć się do naszej wyprawy w formie darmowego spanka na jego włościach, namawiał mnie na jeden z gotowych i wciąż niezdobytych projektów w jego rejonie. Propozycja ta była całkiem kusząca zarówno z uwagi na piękno wywieszonej nad doliną pod kątem 40 stopni linii, jak i na jej szacunkowe trudności, które oceniano na około 8b+. Trzymałem więc ją sobie w zanadrzu, jakby co, bo poza masą plusów, miała jeden zasadniczy minus - była gotowa do przejścia, czyli już wynaleziona i ospitowana jedenastoma błyszczącymi plakietkami, a nam chodziło o coś całkiem nowego, nietkniętego.
Superlekka i megamocna nowa zabawka Boscha drążyła skałę niczym przysłowiowy nóż przysłowiowe masło. Stojąc z Vaisonem na czubku Main Walla, gdzie weszliśmy by zamontować łańcuch zjazdowy, oglądaliśmy się czujnie przez ramię, czy aby jeden z natrętnych baboonsów, w krainę których niewątpliwie wdepnęliśmy, nie ma ochoty nas z niej wykurzyć. Szansę miały niebywałą, bowiem tkwiliśmy bez asekuracji na najdalej wysuniętym nad czeluścią skrawku skało-ziemi, który - sądząc po ilości odchodów - zapewne stanowił ich toaletę.
Nawet maksymalnie odbijając się nogami w trakcie zjazdu nie byliśmy w stanie dowahać się do mocno wywieszonej ściany. Byliśmy zmuszeni zacząć wiercić pod spity na całej długości ponadsześćdziesięciometrowej ściany, aby przyciągnąć się do niej po wbiciu i wpince do kolejnego spita. W ten sposób powstał kuriozalnie długi, otwarty projekt, forsujący jako jedyny na ścianie całą jej długość.
Po dwóch dniach kalwarii w skale, wycieńczeni "małpowaniem" po projekcie i przyciąganiem się do niego w celu szczotkowania, zasłużyliśmy na solidnego resta. Dorotka i Kaczor, którzy dobili do nas w celu realizacji filmu, orzekli, że oto czas na sprawdzenie właściwości ciucha CampuSa w warunkach safari. Kasia aż podskoczyła z radości na myśl o nadchodzącym meritum wyjazdu. Ja byłem tak styrany i zakwaszony, że nie miałem wątpliwości - im dłuższa przerwa w pracach fizycznych, tym lepiej. Vaison zaś przekonany, że taka wycieczka pogrąży go już na maxa w i tak nie taniej Afryce, wpadł na genialny (jak się później okazało) pomysł. Postanowił zostać pod ścianą w towarzystwie baboonsów w swoim Alp Lite, by wyszukać i obić nową drogę. Chyba jedynie fakt, że super lekki szturmowy namiot CampuSa był tak maleńki, że żadna z bestii nie była w stanie w nim z nim nocować, ratował go w długie samotne wieczory (ciemno o tej porze roku robiło się o 18.00!).
Koniec końców udało nam się wyjątkowo odpocząć. Kaczor dobrze wiedział, do czego służy legitka prasowa. Z jej pomocą skutecznie oczarował właścicielkę jednego z ekskluzywnych safari, która stwierdziła, iż wielkim zaszczytem będzie goszczenie nas u siebie za friko. W efekcie widzieliśmy wszystkie afrykańskie zwierzaki z żyrafą, lwem i nosorożcem na czele. Po kilku dniach spędzonych w "głuszy" z noclegami w podgrzewanych łóżkach luksusowych namiotów, gdy wróciliśmy pod ścianę do Vaisona, nie miał on wątpliwości co do nazwy swojej nowej drogi, którą właśnie przygotował. Lost Safari o trudnościach 7c była najbardziej adekwatnie nazwaną drogą, jaką znałem...
Ja również nie miałem problemu z nadaniem tytułu swojej linii. Gdziekolwiek by nie powstała, nazywałaby się Mamma Africa. Ten szczegół ustaliliśmy już na początku naszej podróży, gdy najpiękniejsze miasto świata wkręciło nas w swoje tryby tak mocno, że wymiętych wypluło dopiero rankiem. Zabawiliśmy się konkretnie i to nie tylko o własnych siłach, a udany początek bardzo długiej nocy mieliśmy właśnie w lokalu o nazwie "Mamma Africa". Nazwa jest, czas więc na drogę!
Tymczasem jest ciężko... Trzeci z kolei raz lecę na dziewiątym spicie. O kurcze, do łańcucha jeszcze cztery! Po superwytrzymałościowym ciągu trudności minimum 7c+ od tego właśnie miejsca zaczyna się zasadniczy pasaż trudności. Crux zaczyna mnie już wkurzać na maksa, bo nawet z miejsca nie jestem w stanie na nim dygnąć. Problem polega na tym, że stojąc nogami na tarcie z rękami na niezłym, lecz nie zawijającym się kalafiorze, trzeba zadać blisko dwa metry dalej do kolejnego wapiennego nacieku daleko na prawo. Naciek jest z gatunku tych, gdzie moc opuszcza cię w pół sekundy. Zaczynam więc kombinować, co by tu można wymyślić, bo na ten patent to chyba jestem za mały i za cienki. Zwłaszcza, że przy próbach ukruszyły się już wszystkie, i tak iluzoryczne, wapienne pęcherzyki, na których stawałem, a ciąg robił swoje. Nagle w niewielkim zagłębieniu wypatruję dziurkę - odciąg na paliczki dwóch palców. Jest tak abstrakcyjnie mała, że prawie nie biorę jej pod uwagę, zwłaszcza że przewis jest konkretny, a odciąg działa "na robinhoodka".
Pomyślałem jednak, że w kombinacji z ułożeniem lewej nogi na kalafiorku, którego wcześniej łapałem (daleko na lewo) może uda mi się utrzymać i wypchnąć "z pleców" do cienkiego nacieku. Tyle że tym razem lewą ręką. "Na oko" oceniam, że jest to tak daleko, że nawet nie chce mi się próbować tak dziwnego ustawienia, zwłaszcza że przy próbie przejścia trzeba to będzie zrobić na niezłym wybraniu. Jednak próbuję, bo głupio odpuścić, zwłaszcza mając świeżo w pamięci poprzedni, równie kosmiczny patent. Wypychając się z lewej nogi na prawą rękę, tak aby wreszcie zaczęła działać, widzę kątem oka, jaki "hektar" dzieli mnie od nacieku, a nawet, jak sięgnę, to przecież trzeba go jakoś przytrzymać...
Cholera, przecież z powodu tego miejsca nie odpuszczę projektu, w który włożyłem tyle pracy i serca. Nie mówiąc już o tym, że jest niedziela, czyli ostatni dzień, bo w poniedziałek mamy oddać brykę 500 km stąd i pakować kompanów do samolotu. Nie dopuszczam do siebie tej desperackiej myśli, że trzeba będzie ich odwieźć i wrócić tutaj w celu dalszych przymiarek; przecież to w ogóle nie w tę stronę. Zachwyceni Afryką, przebukowaliśmy z Kasią bilety, ale naszym planem jest udanie się na północ - do Namibii. Od kiedy ujrzeliśmy w albumie jednej z księgarni Masyw Spitzkoppa i stada dziko żyjących zwierząt, wiedzieliśmy, że musimy się tam znaleźć: tym razem albo nigdy.
Strach przed powrotem z Kapsztadu i miną Kasi, której zacieniony Main Wall w ogóle nie kojarzył się z Afryką i zdążył już zbrzydnąć, zaczął podnosić mi ciśnienie. Kaczor z Dorotką nic nie mówili, ale widziałem, że nie byli szczęśliwi z tego, że od nowa muszą filmować trwające pół godziny przejście. Wymyślili nawet na poczekaniu awaryjny scenariusz typu: Gacek został w Afryce kolejne dwa tygodnie, by uporać się ze swym projektem... Wiedziałem, że chętnie zawinęliby się już w drogę powrotną. Vaison też już chwilę wisiał w ścianie z drugą kamerą i co chwilę płakał, że go dupa boli. Nie było żartów, to była moja ostatnia szansa. Ta wspaniała motywacja, którą otrzymałem od znudzonych moją bezskutecznością przyjaciół, pozwoliła mi wykrzesać jakąś kosmiczną dawkę energii... Wpinając się do łańcucha zjazdowego, widziałem już majaczące w oddali ściany Spitzkoppa, a gdy łypnąłem w dół, ujrzałem cztery zadowolone twarze ziomali, którym kamień właśnie spadł z serca. A może mi się tylko zdawało...
Tekst: Jacek Kudłaty
Zdjęcia: Kasia Michalak i Jacek Kudłaty