Mortal Kombat, czyli wejście smoka
Dwa słowa: Mortal Kombat. Oto gra sławna i niesławna zarazem, która niemalże od pierwszych sekund swojego istnienia dorobiła się zagorzałych miłośników, jak i zaciekłych wrogów. Co prawda świeżutka ekranizacja kierowana jest raczej do tych przekonanych, to ciekawym jest, jak publiczność XXI wieku przyjmie tę porcję krwi i przemocy obficie polaną sosem upichconym z bezkompromisowego nonsensu i bezpretensjonalnego kiczu.
Przed laty oburzony amerykański Kongres jako burzycieli porządku, tytuły, które nieodwracalnie lasują mózgi nawet tej dobrze wychowanej latorośli i niebawem niechybnie dadzą początek całemu zwyrodniałemu pokoleniu, wskazały dwie gry wyciągnięte prosto z piekielnych czeluści.
Z pierwszej z nich wyciągnięto scenkę z młodą dziewczyną w nocnej koszuli, porywaną przez groteskowych, bardziej śmiesznych niż strasznych, zamaskowanych obcych, za czym poszły zarzuty o mizoginię i, z jakiegoś powodu, rasizm. Chodziło o "Night Trap", cokolwiek niewinną fabułę o nastolatkach, na które dybią dziwaczni przybysze z kosmosu, zrealizowaną jednak jako istny interaktywny film, co szczególnie wzburzyło Kongres. Ale to jeszcze nic, bo podczas obrad pokazano też grę, gdzie jeden drugiemu wyrywał kręgosłup, a jucha obficie tryskała wojownikom z ust przy każdym ciosie. Takiego czegoś jeszcze nie było.
Nie przesadzając, to bezpośrednio z powodu realistycznej jak na owe czasy brutalności "Mortal Kombat" powołano do życia organ zajmujący się przydzielaniem certyfikatów wiekowych premierowym tytułom. Mało tego. Gra, która przywędrowała pod strzechy prostu z salonowych automatów, jeszcze kilka lat temu była zupełnie zakazana chociażby w Niemczech, a w ostatnią odsłonę nadal nie mogą sobie zagrać ani nasi bliscy sąsiedzi z Ukrainy, ani ci dalsi, z Japonii.
Co jednak interesujące, kiedy stan Indiana starał się przegnać bodajże trzecią część gry z tamtejszych sklepowych półek, sąd apelacyjny orzekł, że to naruszenie pierwszej poprawki do konstytucji i nie ma mowy, poza tym to przecież... gra jawnie feministyczna.
I choć z czasem zaczęły pojawiać się gry znacznie brutalniejsze, a przemoc kolejnych odsłon "Mortal Kombat" nabierała niemalże karykaturalnego charakteru, to szum towarzyszący premierze pierwszej części rozpoczął dyskusję o granicach tabu na komputerach i konsolach. No i zainicjował tryumfalny pochód istnego popkulturowego fenomenu, który rozlał się na inne media.
Trailer nowego filmu, będącego rebootem serii, rozbił zwiastunowy bank i rozsądnie będzie myśleć, że przełoży się to na popularność filmu, który wyląduje, choć nie u nas, jednocześnie na ekranach kinowych i domowych. Tym bardziej, że pierwsze recenzje nastrajają optymistycznie i donoszą o tym, że się udało. Fani pierwszego "Mortal Kombat", którzy mają dzisiaj już tyle lat, że pewnie odganiają swoje dzieci od części jedenastej, przyjęli z entuzjazmem informację o nalepce "od lat osiemnastu", jaką obdarowano film Simona McQuoida.
Sam, kiedy wyszedłem wtedy z kina, uważałem, że obejrzałem najlepszy film na świecie, z najlepszym soundtrackiem i najlepszymi scenami akcji. Tym większe było moje rozczarowanie, gdy trzy lata później wyszło "Mortal Kombat 2: Unicestwienie", słabiutki sequel.
Po nim filmowe uniwersum MK długo nie mogło się podnieść i wszystkie pomysły grzęzły w hollywoodzkim bagienku. Między pierwszym a drugim filmem świat ten, a raczej światy, bo mitologia serii każde rozmieścić całe istnienie na aż sześciu płaszczyznach, otarł się o komiksy i animacje, pojawił się nawet na scenie, ale nic nie zagrzało miejsca na dłużej, nawet i nieco późniejszy serial telewizyjny "Mortal Kombat: Porwanie", emitowany także u nas.
Ba, nigdy nie doczekaliśmy się nawet finału, który miał spiąć wydarzenia z owego prequela z pierwszą częścią filmu. Zostaliśmy z cliffhangerem. Ale może to i lepiej, bo zdzierżyć dwadzieścia dwa odcinki i tak nie było łatwo.
Wszystko wskazuje na to, że tym razem "Mortal Kombat" zostanie z nami na nieco dłużej, bo już snute są plany kontynuacji filmu McQuoida i dokooptowania kolejnych postaci z uniwersum MK, rozległego i chłonnego. Nadchodząca ekranizacja orbituje wokół wojowników, że tak powiem, dla serii podstawowych, czyli znowu zobaczymy, między innymi, Sonię, Kano, Sub-Zero i Skorpiona, lecz głównym bohaterem ma być niejaki Cole Young, postać niepowiązana z serią gier, choć fani spekulują na jego temat i według niektórych okaże się on kontynuatorem dziedzictwa jednego z flagowych uczestników tytułowego turnieju.
Zresztą fabularne wygibasy są tutaj cokolwiek pożądane, bo jednak formuła gry nie pozwalała na wyjątkowo złożone i atrakcyjne fabuły, choć reboot gry z 2011 roku trochę ten cały bałagan poukładał.
Nie zmienił się jednak sam rdzeń, czyli fakt, że Ziemianie muszą wygrać Mortal Kombat, aby zapobiec inwazji z innego świata, na czele której stoi Shao Khan, potężny cesarz z wymiaru nasiąkniętego śmiercią i złem. Brzmi dramatycznie, ale ma być dramatycznie, krwawo i niekoniecznie mądrze.
Do dzisiaj pojawiło się kilkanaście gier z serii i spin-offów, raz lepszych, a raz gorszych, które łącznie sprzedały się w nakładzie grubo ponad pięćdziesięciu milionów egzemplarzy. Jaki wynik wykręci nowy film? W obecnej sytuacji trudno cokolwiek przewidywać, ale pozostaje liczyć, że to nie ostatni raz, gdy z kinowego, tudzież telewizyjnego głośnika rozlegnie się gromkie "Finish him!".