Najseksowniejszy surfer Bangladeszu

Ma fluorescencyjne spodenki i muskularne ciało. Już to wyróżnia go wśród innych mieszkańców biednego Bangladeszu.

Jafar Alam przed założonym przez siebie klubem, 30 lipca 2008
Jafar Alam przed założonym przez siebie klubem, 30 lipca 2008AFP

W tym miesiącu już po raz czwarty odbędą się organizowane przez niego coroczne zawody surferów. 15 Amerykanów przyjedzie współzawodniczyć z "tubylcami". Przed 2002 rokiem, gdy Alam założył Cox's Bazar Surfer Club (z siedzibą w dwupokojowym mieszkaniu, które dzieli z 5 członkami swojej rodziny), surfing w Bangladeszu nie istniał. Teraz szkoła surfowania ma 48 uczniów, w tym 12 kobiet.

Nie znał słowa "wosk"

- Mamy 125 kilometrów ciągnącej się w linii prostej plaży. Ale wcześniej przyjeżdżali do nas tylko przypadkowi turyści z gatunku tych najbardziej nieustraszonych - opowiada Alam.

10 lat temu od jednego z nich Alam kupił deskę do surfowania za 20 dolarów i przez 5 lat ćwiczył na własną rękę. Bardzo trudno było nauczyć się stać na desce, a do tego nie miał linki i gdy spadał, tracił dużo czasu na odzyskanie deski.

Wreszcie został zauważony przez Toma Bauera, założyciela wywodzącej się z Honolulu Surfing the Nations, organizacji non-profit która promuje surfing w krajach trzeciego świata.

- Dał mi profesjonalną linkę i nauczył woskować deskę. To był pierwszy raz, gdy usłyszałem słowa "linka" i "wosk" - opowiada Alam (usłyszał je oczywiście w angielskiej wersji - przyp. red.). - Zapytał się, ilu jest surferów w Bangladeszu. Nie wiedziałem. Tom szukał i okazało się, że nie ma nikogo poza mną - dodaje.

Bauer, który przyjedzie na zawody w Cox's Bazar, porównuje warunki z południowego Bangladeszu do tych, które są na sławnej Huntington Beach w Kaliforni. Według jego oceny ten sport ma ogromne szanse, by rozruszać turystyczny biznes w kraju, gdzie 40 proc. z 144 mln ludności żyje za mniej niż dolara dziennie. Dzisiaj, wedle danych Światowej organizacji turystycznej Bangladesz odwiedza 0,1 proc. osób przyjeżdżających do Azji.

- To jedna z ich największych turystycznych atrakcji - mówi Bauer. Ale ta atrakcja dalej pozostaje nierozpoznana, bo surferzy mimo wszystko wolą wędrować po przetartych szlakach. - Gdy pierwszy raz jechałem tutaj, ludzie pytali "jesteś szalony?". A ja wiedziałem, że tu jest po prostu dobra fala - mówi.

W sari nie da się surfować

Zarówno Alam, jak i Bauer, robią wszystko, by spopularyzować ten sport i pomóc mieszkańcom Bangladeszu. Ale nie jest to proste.

- Jak w przypadku wszystkich muzułmańskich narodów, ludzie nie mają tutaj zwyczaju wypoczywać przy oceanie. Łowią ryby, ale niz poza tym. Dlatego wiele dzieciaków się topi. Nie dbają o bezpieczeństwo nad wodą - stwierdza Bauer.

- Żeby surfować, dziewczyna musi ubrać się w T-shirt i bawełniane spodnie. Nie da się surfować w sari. Pięć z moich uczennic musiało przerwać kurs ze względu na rodziny, które uważają, że surfing jest sprzeczny z naszą kulturą i religią - zauważa Alam.

Dzisiaj surfowanie to dla Alama praca na pełny etat. Surfing tha Nations ufundowała mu też wyjazd na zawody do Indonezji i Sri Lanki. Bauer jest pewien, że jego imię na stałe wejdzie do tutejszych książek historycznych, bo Alam jest w końcu pierwszym surferem Bangladeszu. - Surfowanie zrewolucjonizuje podejście do plaż tych ludzi, tak jak zrewolucjonizowało podejście Australijczyków - twierdzi.

Julie Clothier (AFP), tłum. i opr. ML

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas