Runmageddon: Biznes z błota i szczęścia
Tysiące rozwrzeszczanych ze szczęścia ludzi, wymazanych błotem i uśmiechniętych po wszystkim, czego dokonali na trasie. To obrazek znany z wszystkich zawodów w cyklu Runmageddon. A za wszystkim stoi menedżer z doświadczeniem w siedmiu branżach i… juniorskimi medalami Mistrzostw Polski na 3000 i 5000 m – Jaro Bieniecki.
Biegnie kilometr, dwa, trzy i nic się nie dzieje. Jak długo można - zaczyna się nudzić. W końcu pojawiają się przeszkody, ale jest ich za mało. W dodatku można się pomiędzy nimi pogubić, bo trasa jest źle oznakowana. Na mecie okazuje się, że nie ma pomiaru czasu ani żadnych nagród dla zwycięzców. W dodatku impreza ma w nazwie Berlin, a odbywa się 130 km od miasta, gdzieś koło Lipska.
- Biegłem i myślałem, że mogę zrobić to lepiej - wspomina Jaro Bieniecki w biurze Runmageddonu, w willi na warszawskim Żoliborzu. - Zdefiniowałem swoje przewagi konkurencyjne. Postanowiłem zrobić najlepszy na świecie cykl biegów przeszkodowych. Dlatego na Runmageddonie oprócz troski o bezpieczeństwo takie znaczenie przywiązujemy do jakości. Trasa jest u nas oznaczona z dwóch stron, elita się ściga, organizujemy zawody w dużych metropoliach, a koszulek takiej jakości nie ma na żadnym biegu.
W tamtych zawodach - berlińskim biegu przeszkodowym Tough Mudder - Bieniecki startuje w 2013 roku. Ma za sobą dziewięć lat pracy w siedmiu korporacjach, każda z innej branży. Ma poczucie, że poradzi sobie także w ósmej - np. sportowej - i że w korporacji ma za małą decyzyjność, potrzebuje więcej wolności i odpowiedzialności. Chociaż został właśnie dyrektorem na Europę w firmie z branży e-commerce.
Kręci go sport. Niedawno jeszcze trenował zawodniczo, jego rekord życiowy na 1000 m to 2:28, w biegach średnich zdobywał medale na juniorskich Mistrzostwach Polski. Startuje rekreacyjnie w biegach ulicznych - półmaraton w 1:09:48, a maraton 2:42:58, ścisła elita amatorów. Jest dyrektorem trasy Maratonu Warszawskiego, a razem z bratem Mirosławem Bienieckim wymyślają kultowy dziś Bieg Rzeźnika.
Jaro szuka niszy dla siebie, bo w Polsce jest wtedy już 1,5 tys. biegów ulicznych. Biegi przeszkodowe spadają mu z nieba. Wymyśla nazwę Runmageddon, ustala datę pierwszych zawodów na 13 kwietnia 2014 roku i jedzie na Bieg Katorżnika organizowany już od kilku lat przez komandosów w Lublińca. Rozdaje ulotki nowej imprezy, biegacze kręcą nosem.
I wtedy odkrywa crossfit. Sam obdzwania dwie trzecie boxów crossfitowych w Polsce i wszędzie słyszy entuzjazm. Ekipy przygotowują się do startu. A Jaro bierze się za pracę u podstaw - pisze posty na Facebooku, zleca promocje, odpisuje klientom. Jednocześnie wciąż pracuje w korporacji.
- Wracałem po pracy, kąpałem dzieci, do drugiej-trzeciej w nocy ogarniałem przy kompie Runmageddon, kilka godzin snu, odwieźć dzieci do przedszkola, do pracy... I tak w kółko przez pięć-sześć dni w tygodniu, dzień świstaka - opowiada. - Rodzina tego nie przetrwała.
W dodatku nie ma oszczędności, bo zawsze wszystko wydawał niezależnie od wysokości zarobków. Do tego dwójka dzieci w prywatnych przedszkolach, dwa kredyty mieszkaniowe. Pierwszy Runmageddon sfinansowało głównie mieszkanie po babci w Gliwicach - 40 m, sprzedane za 140 tys. złotych - i dwójka znajomych, z którymi na studiach na warszawskiej SGH grywali w brydża i piłkarzyki, którzy inwestują w biznes blisko 200 tys.
- Przed pierwszym eventem odszedłem z korporacji i wiedziałem, że potrzebuję pieniędzy, żeby dożyć do momentu, kiedy firma zacznie przynosić dochody - wspomina Bieniecki. - W pierwszych zawodach wystartowało aż 700 osób. Ale dołożyłem do tego 100 tys. zł.
Przed pierwszym Runmageddonem Bienieckiemu pomaga czterech wolontariuszy z SGH, razem chodzą po torze wyścigów konnych na warszawskim Służewcu i wbijają słupki tam, gdzie mają powstać przeszkody. Budowę przeszkód zlecają dwóm firmom - jedną od eventów rowerowych, a drugą od konstrukcji dachów.
Dziś jeden z tych wolontariuszy - Marek Podgórski - jest zastępcą Bienieckiego w spółce Extreme Events organizującej Runmageddony. Spółka zatrudnia 60 stałych współpracowników, przy eventach współpracuje z kilkudziesięcioma firmami (logistycznymi, ochroniarskimi, kateringowymi oraz od budowy przeszkód).
Na każde zawody przyjeżdża 20 TIR-ów ze sprzętem. Przez pół roku co dwa tygodnie gdzieś w Polsce odbywa się event. Impreza przyciąga coraz więcej zawodników - w 2014 roku wystartowały w niej 3334 osoby (ściślej: chodzi o osobo-starty), w zeszłym roku 67 tys. (plus 13 tys. dzieci w Runmageddon Kids).
- W tym roku chcemy osiągnąć 100 tys. - deklaruje Bieniecki. Ma też plany ekspansji zagranicznej. Odbywają się imprezy Runmageddon Global - zawodnicy (z Polski) startowali już na Saharze i na Kaukazie. Bieniecki planuje też organizację - już od 2020 roku - biegów w Czechach, na Węgrzech, a także w Niemczech i Wielkiej Brytanii.
- Nie chcę, żeby ludzie byli zadowoleni ze startu. Chcę, żeby byli zachwyceni - mówi. - Mają dzwonić do kumpla albo brata, jakby wyszli z najlepszego filmu w kinie.
Od pięciu lat ciągle cieszy się, że podjął fantastyczną decyzję odchodząc z korpo. Ale zaraz żartuje, że "odszedł z korporacji, żeby stworzyć własną". Tyle że na korytarzu przed jego biurem pod sufitem jest drabinka po której można poćwiczyć chodzenie na rękach. A sam prezes chodzi najczęściej w niebieskim swetrze, a garnitur zakłada wyłącznie na spotkania biznesowe.
Jaro Bieniecki raz wygrał Runmageddon. W 2016 r. w Gdyni był najszybszy na dystansie 6 km (tzw. Rekrut). Ale dziś nie ma motywacji ani do biegania, ani nawet do crossfitu. Teraz najbardziej ciągnie go do MMA.