Suicide Squad, czyli parszywa -nastka
Jakże słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę, pisał Horacy. Byłoby to zapewne piękne motto dla straceńczej brygady, która rzuca swoje życie na szalę, kiedy chodzi o ratowanie świata, czyli Ameryki, tyle że całym Suicide Squad kierują powody bardziej pragmatyczne.
Bo przecież Suicide Squad składa się wyłącznie z najgorszych z najgorszych, z bynajmniej nienawróconych złoli, jak każe ich nazywać komiksowa terminologia, odsiadujących wyroki tak długie, że sama obietnica ich skrócenia działa jak koszyk piknikowy na misia Yogiego. Choć może nawet skłonni byliby zaryzykować życiem nawet za dzień spędzony z dala od wilgotnych i zimnych cel, mogąc przez dwadzieścia cztery godziny robić to, co lubią najbardziej i co potrafią najlepiej — na niszczeniu, zabijaniu i przerzucaniu się suchymi żartami. Lecz nie zawsze tak było.
Pierwsza inkarnacja Suicide Squad, której przygody ukazywały się na łamach magazynu "The Brave and the Bold", była nieco bardziej konwencjonalna, bo do drużyny, zawiązanej z konieczności spowodowanej nieobecnością Ligi Sprawiedliwości, należeli zwyczajni ludzie, którzy pobłądzili. Nie mając innego wyjścia, robili, co im kazano. Nieliczna ekipa pod dowództwem Ricka Flagga nie gościła jednak na łamach czasopisma zbyt długo i dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych scenarzysta John Ostrander powołał do życia samobójczy skład, który został z czytelnikami na dłużej.
Tamże agentka Amanda Waller zebrała kilka mało znanych postaci ze złowieszczej strony barykady, na ich przywódcę namaściła Ricka Flagga Juniora i bez żalu wyprawiła na tamten świat niejeden czarny charakter. Od początku credo Suicide Squad brzmiało mniej więcej tak: nie oglądamy się na siebie, nikt nie jest niezastąpiony, a jak ktoś zginie, to zginie.
Seria Ostrandera pozwoliła przyjrzeć się bliżej postaciom dotychczas pomijanym oraz nieco poeksperymentować z narracją, poprzetykać dynamiczną akcję retrospekcjami i przebiegiem psychologicznej ewaluacji całej ekipy. Już pierwsza misja tej antysuperbohaterskiej ekipy udowodniła, że to nie przelewki, bo jeden z nich prędko wyzionął ducha podczas potyczki z przydupasem Darkseida.
Poza tym lektura odmłodzonego "Suicide Squad" pozwalała spojrzeć na sprawy z innej perspektywy niż ta moralnie nieskazitelna i harcerska. Komiks utrzymał się na rynku przez parę ładnych lat, ale jak zniknął, to na długo. Na początku kolejnego tysiąclecia Keith Giffen na krótko rozhulał kolejne Suicide Squad — ze starej ekipy ostał się jedynie wyborny strzelec wyborowy Deadshot — lecz lżejsza w tonie seria nie została zbyt dobrze przyjęta.
Po kolejnej dość długiej przerwie parszywcy powrócili razem z rebootem niemalże całego uniwersum DC i do ekipy dołączyła Harley Quinn, która stanie się flagową członkinią drużyny nawet po kolejnych zmianach kadrowych, z których znaczącą jest powrót młodszego Ricka Flagga. Serię jeszcze później odświeżano i nareszcie trafiła do Polski razem z resztą linii wydawniczej DC Odrodzenie, a obecnie pieczę nad marką dzierży Tom Taylor, lecz nie słynny projektant, ale scenarzysta znany chociażby ze świetnie ocenianego "Injustice: Bogowie pośród nas" (która trafi do nas na jesieni nakładem Egmontu).
Lecz skłonny byłbym zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie nieudany film Davida Ayera z 2016 roku i znakomita, ikoniczna rola Margot Robbie jako Harley Quinn, ta historia wydawnicza mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej.
Choć zjechany przez krytykę za bałaganiarstwo i brak pomysłu na przekucie potencjalnie świetnego materiału na coś więcej niż generyczny blockbuster, "Legion samobójców", jak ochrzczono film, zarobił ogromne pieniądze i wprowadził na salony Harley, Deadshota, Kapitana Bumeranga, Killer Croca i innych.
Niby kinowy sequel filmu Ayera przyklepano zaraz po premierze pierwszej części, ale kiedy reżyser zainteresował się innym projektem, czekano na godnego zastępcę, który zapewni i zyski, i dobre recenzje. Okazja ta nadarzyła się, kiedy Marvel Studios na chwilę pożegnało się z Jamesem Gunnem, autorem "Strażników Galaktyki".
Nie namyślając się zbyt długo, DC przejęło szalenie utalentowanego reżysera i pozwoliło mu nie tyle kontynuować wcześniej zaczętą historię, co zacząć od nowa. Czerpiąc z serii Ostrandera i klasycznych przygód drużyny, Gunn zachował część obsady z poprzedniego filmu i dokooptował kilka nowych twarzy jak Peacemaker (John Cena, który doczeka się swojego serialu), Bloodsport (Idris Elba) i King Shark (z głosem Sylvestra Stallone’a). Dość powiedzieć, że "Legion Samobójców — The Suicide Squad" to bodaj najlepiej oceniany film ze stajni DC, który odczarowuje zwykle przyjmowane chłodno adaptacje komiksowych serii amerykańskiego wydawnictwa. Czy pociągnie to za sobą kolejne sequele?
Do Hollywood najgłośniej przemawiają pieniądze i jeśli pandemiczne ograniczenia nie zniechęcą ludzi do pójścia do kina (za oceanem film będzie pokazywany także na HBO Max), to nie można wykluczyć, że nareszcie DC dogoni rywali z Marvela, a Suicide Squad stanie się głównym towarem eksportowym firmy. I dobrze, bo zostało jeszcze sporo historii do opowiedzenia.
Bartek Czartoryski
Zobacz również:
David Dastmalchian: Najgłupsza postać w DC Comics
James Gunn wie, co różni filmy Marvela i DC Comics