Potęga Posępnego Czerepu. Fenomen He-Mana
Gdzie korporacyjny diabeł nie może, tam He-Mana pośle — takimi słowy mogłaby się rozpocząć opowieść o plastikowych superbohaterach, kreskówce, która wychowała dzisiejszych pięknych czterdziestoletnich i komiksach, jakich nie było nam dane zaznać na polskiej ziemi. A lada dzień nowy rozdział dopisze do niej Netflix, ręką Kevina Smitha i głosem Marka Hamilla. Ale aby dotrzeć tu, gdzie jest, He-Man musiał przejść długą drogę.
Zaczęło się mniej więcej od tego, że swojego czasu firma zabawkarska Mattel nie chciała wyłożyć grubej kasy na licencję "Gwiezdnych wojen"; choć dzisiaj decyzja ta może wydawać się cokolwiek chybiona, wtedy mogła uchodzić za rozważną, bo sukces filmu George’a Lucasa nie był jeszcze przesądzony.
Zresztą tak po prawdzie amerykański potentat na rynku wyobraźni i plastiku nie potrzebował niczego kupować, czegokolwiek by bowiem nie wyłożył na sklepowe półki, to i tak szło jak świeże bułeczki. Ale jednak, mimo wszystko, szaleństwo na punkcie gwiezdnej sagi i ogromne zyski, jakie generowały gadżety firmowane słynnym już logiem, bolały kierownictwo Mattel, rozpamiętujące utraconą szansę. Stąd kolejnej zaprzepaścić nie chciano.
Tyle że jak tu produkować zabawki dla dzieci na podstawie filmu dla dorosłych? Plotka głosi, że firma miała zająć się figurkami na licencji "Conana barbarzyńcy", pamiętnego klasyka fantasy z niezapomnianym Arnoldem Schwarzeneggerem, ale, no, nie wypadało.
Dlatego gdzieś na zapleczu, gdzie dzieje się magia, spece z Mattel wyrzeźbili swojego herosa o szerokich barach i dziarskim wejrzeniu, z bujną grzywą i magicznym mieczem, a imię jego brzmiało tak męsko, że dzieciakom wyrastały brody: He-Man, najpotężniejszy człowiek we wszechświecie. Oczywiście każdy heros potrzebuje swojego nemezis, dlatego prędko dołączył do niego czarownik o niebieskiej skórze i kościstym licu: Szkieletor. Pierwszy bronił planety Eternia przed zakusami tego drugiego, ale tak naprawdę bój toczył się o zupełnie inną stawkę: o pieniądze z kieszonkowego.
Ba, sam ganiałem ojca, żeby kupował mi He-Many na urodziny czy pod choinkę (choć wtedy były to głównie, jak się domyślam, marne podróbki; jako świadomy nastolatek załapałem się dopiero na odświeżenie marki i tak zwane "nowe przygody"), a brata do wypożyczalni kaset, gdzie o prawach autorskich jeszcze wtedy nie słyszano i można było dostać odcinki kreskówki jak nic ponagrywane z programu drugiego telewizji publicznej.
Dzieciaki za oceanem miały deczko łatwiej, bo to dla nich stworzono całą tę narrację i popkulturowe uniwersum, które zawładnęło światem. Pierwotnie historię He-Mana, czyli księcia Adama, który dzięki swojemu mieczowi i bliżej niesprecyzowanej potędze Posępnego Czerepu, obrastał twardymi mięśniami, opowiadano krótkimi komiksami, ale prędko zorientowano się, że mali chłopcy nie chcą czytać, tylko oglądać.
Dlatego też do zabawek szybko dołączyła kultowa już dzisiaj, licząca sto trzydzieści odcinków animacja "He-Man i władcy wszechświata", rzecz absolutnie wyjątkowa, i nie chodzi wyłącznie o czynnik nostalgiczny. Reklama skierowana do małoletnich była wtedy tematem cokolwiek drażliwym, podobnież przemoc, dlatego He-Man, choć dzierży miecz, ogranicza się do typowo zapaśniczych potyczek, a każdą przygodę wieńczy umoralniająca gadka.
Rodzice i tak kręcili nosami, że to żadna tam kreskówka, tylko marketingowa sztuczka, ale dzieciaki przecież wiedziały lepiej. Wszyscy oglądali i każdemu się podobało. A że potem, jak ja, namawialiśmy rodzica czy ciotkę o kupno zabawek... Innymi słowy, Mattel trafił się istny samorodek, a serial był tak popularny, że doczekał się spin-offu z wojowniczką She-Rą. Nic jednak nie trwa wiecznie i sprzedaż zabawek z czasem zaczęła przysiadać, wyparta przez inne sezonowe fenomeny.
O ironio, za swoisty punkt graniczny pierwszej ery He-Mana można potraktować film "Władcy wszechświata" z 1987 roku, gdzie zagrał gwiazdor kina akcji Dolph Lundgren. Miał on skierować oczy dzieci tego świata z powrotem na zabawki, a okazał się klapą. Mattel, rozczarowane gasnącym zainteresowaniem figurkami, zaprzestało ich produkcji. Lecz inwestycja czasu, energii i pieniędzy była zbyt duża, aby zupełnie zrezygnować ze zbudowanej opowieści.
Dopiero na przełomie tysiącleci, kiedy firma zdała sobie sprawę, że tamte dzieciaki już dorosły, chcąc utłuc trochę grosza na nostalgii za dawnymi czasami, wypuściła reedycje klasycznych zabawek. A gdy te zeszły, pojawiła się kolejna kreskówka, również pod tytułem "He-Man i władcy wszechświata", już emitowana przez Cartoon Network — istny powrót do korzeni! Dorzucono do tego wszystkiego, jak za dawnych lat, parę gier na konsole i, jeśli dobrze liczę, od tamtej pory zabawki z Eternii nie zniknęły już z półek ani na moment. Mało tego: DC przez długich osiem lat wydawało komiksy z He-Manem.
Niewykluczone, że nadchodzący serial Netflixa, "Władcy wszechświata: Objawienie", który ma swoją premierę 23 lipca, czyli rok z haczykiem po zakończeniu emisji "She-Ry i księżniczek mocy", otworzy nową epokę dla Mattel. Jest to, na swój sposób, jeszcze jeden powrót do korzeni, bo animacja została napisana jako sequel klasycznej kreskówki z lat osiemdziesiątych.
No i cały czas się mówi o pełnometrażowym, aktorskim reboocie, ale pewnie dalsze decyzje uzależnione są po części od tego, jak poradzi sobie rzeczony projekt. Lecz tak czy siak, He-Man dawno już przestał być kojarzony wyłącznie z zabawkami i przekroczył granicę popkulturowej autonomii. Nawet jeśli w magazynach Mattel już zalegają kartony pełne nowych figurek, czekające na emisję serialu.