Bez wahania nacisnę spust

- Tu jest wojna. Zaufanie jest bardzo ograniczone. Dzisiaj ktoś w afgańskim mundurze może się do nas uśmiechać, poklepywać, a jutro strzeli w plecy - o konflikcie w Afganistanie i konsternacji, jaką w tym kraju wywołuje kobieta oficer mówi podporucznik Paulina Montewka.

Podporucznik Paulina Montewka
Podporucznik Paulina MontewkaPolska Zbrojna

Bogusław Politowski, "Polska Zbrojna": Kobieta oficer szkoląca żołnierzy to chyba w Afganistanie coś wyjątkowego.

Paulina Montewka: - Faktycznie, mało kobiet żołnierzy koalicji bezpośrednio współpracuje z żołnierzami armii afgańskiej. Za to słyszałam tu o kobietach, które były dowódcami plutonów bojowych.

Musiała pani chyba bardzo się uprzeć, żeby dostać to stanowisko.

- Musiałam przekonać wielu przełożonych, nie tylko w jednostce. O tym, że moja kandydatura została wreszcie zaakceptowana, przesądziły chyba moje wyniki w dowodzeniu oraz doświadczenie zdobyte na misji w Kosowie.

Do Gardez trafiła pani w połowie października. Dlaczego właśnie tam?

- Trafiłam do małej amerykańskiej bazy Lightning, jednej z czterech w miejscowości Gardez. Jestem w grupie 39 Polaków stacjonujących tutaj. Mój zespół to stosunkowo nowa komórka, działa od ponad roku. Z dziesięcioma kolegami stanowimy zespół specjalistów do spraw szkolenia piechoty I-METT (Infantry-Mobile Education and Training Team). 25 rodaków szkoli afgańskich artylerzystów, a trzech pełni funkcję oficerów łącznikowych. Całość treningów koordynują oficerowie amerykańscy. Obok naszej bazy znajduje się duża jednostka armii afgańskiej (ANA). Każdego dnia jeździmy tam i uczymy Afgańczyków wojskowego rzemiosła.

Gdy któregoś dnia zjawiła się tam kobieta oficer z Polski, nikt o nic nie pytał?

- Amerykańscy dowódcy, gdy dowiedzieli się, że w kraju jestem dowódcą plutonu piechoty, byli trochę zdziwieni, ale nie mieli żadnych zastrzeżeń. Nie ukrywam, że na pierwsze zajęcia z Afgańczykami jechałam pełna obaw. Powszechnie wiadomo, że w ich kulturze kobiety mają niewiele do powiedzenia, a czymś zupełnie nagannym jest to, aby kobieta wydawała mężczyznom polecenia. Obawiałam się braku akceptacji i że będę wręcz izolowana. Gdyby tak się stało, miałam wyjście awaryjne: zajęłabym się współpracą z Amerykanami w bazie. Na wszelki wypadek przed misją dużo czytałam o afgańskich tradycjach i kulturze. Nie chciałam już na wstępie popełnić jakiejś gafy.

Jakie były pierwsze wrażenia z pobytu w afgańskich koszarach?

- Pojechaliśmy tam z polskimi oficerami poprzedniej zmiany, którzy mieli nas przedstawić afgańskim dowódcom jako swoich następców. Nadszedł moment spotkania. Na twarzach miejscowych wyższych dowódców zauważyliśmy konsternację. Dowodzący nimi major przywitał się jednak ze wszystkimi, w tym ze mną. Zaproponował herbatę. To był znak, że nie jest źle.

- Zauważyłam, że problemów z moją obecnością nie mają oficerowie od porucznika wzwyż. Niżsi stopniem przyjęli mnie chłodno. Starałam się zawsze wysoko upinać włosy, zakładać na nie chustkę i chować je pod hełmem, ale to niewiele pomagało. Początki były trudne. Raz na przykład popełniłam błąd, bo w ich bazie zdjęłam hełm i nie zakryłam włosów. Natychmiast poczułam na sobie wrogie spojrzenia. Na szczęście nasza rola nie polega na indywidualnym nauczaniu żołnierzy, lecz na pomaganiu afgańskim instruktorom. Rozmawiamy tylko z nimi i ze względu na ich autorytet wszelkie uwagi przekazujemy im nie w trakcie zajęć, przy żołnierzach, lecz w czasie przerw, z dala od ich podwładnych.

W końcu zaakceptowali kobietę oficera z Polski?

- Przełomowy był dla mnie moment, gdy zaakceptował mnie szef ich instruktorów. Gdy pozostali instruktorzy zauważyli, że ze mną rozmawia i pierwszy się wita (kobieta nie ma prawa pierwsza wyciągnąć ręki) oraz usłyszeli, że o coś mnie pyta, a ja odpowiadam merytorycznie, bariery między nami pękły.

Zdaje się, że te kontakty stały się nawet sympatyczne.

- Szkolimy dowódców drużyn. Kurs zawsze trwa osiem tygodni. Zaczyna się od nauki czytania i pisania. Dopiero później przekazujemy wiedzę ogólnowojskową. Gdy skończył się pierwszy turnus, w którym uczestniczyłam, po uroczystej promocji wielu żołnierzy podchodziło do mnie i prosiło o wspólne zdjęcie. Łamaną angielszczyzną zwracali się do mnie "maam", zwrotem stosowanym w armii amerykańskiej, co znaczy "proszę pani".

Szkolenie ludzi, którzy od dziecka obcują z bronią i mieszkają w kraju, gdzie od wieków trwa wojna, nie jest chyba trudne.

- Nie jest też łatwe. Ci mężczyźni znają się na broni, ale głównie na różnych modelach kałasznikowa. My uczymy ich obsługiwać broń amerykańską. Oni doskonale potrafią strzelać z granatników. W trakcie strzelania z RPG-7 na 70 strzelających, którzy podobno nigdy wcześniej granatnika nie mieli w ręku, tylko jeden żołnierz spudłował.

Podobno w czasie zajęć strzeleckich nie czujecie się bezpiecznie...

- Było wiele wypadków, że żołnierz ANA miał w ręku załadowaną broń i kierował ją nagle w stronę instruktorów koalicji. Dlatego na zajęcia strzeleckie jeździmy całą grupą. Nasi kierowcy cały czas pozostają w pojazdach. Strzelcy siedzą w wieżyczkach i nas ubezpieczają. Gdy podczas zajęć mamy coś do omówienia z instruktorami, podchodzi do nich tylko jedna osoba z tłumaczem. Pozostali dyskretnie ją ubezpieczają. Bardzo dbamy o bezpieczeństwo. Gdy prowadzimy zajęcia, nikt nie może podchodzić. Nawet samochód afgańskiej obsługi nie może się zbliżyć, jeśli go nie sprawdzimy. Tu jest wojna. Zaufanie jest bardzo ograniczone. Dzisiaj ktoś w afgańskim mundurze może się do nas uśmiechać, poklepywać, a jutro strzeli w plecy.

- Na szczęście nie zdarzyły się jeszcze bezpośrednie ostrzały naszej bazy. Wiemy jednak, że celem talibów jest zakłócanie spokoju w mieście Gardez. W listopadzie 2011 roku na minę pułapkę wjechał tam jeden z pojazdów, i dwóch młodych żołnierzy amerykańskich zginęło.

Szkolenie nie trwa jednak całą dobę. Co robicie po godzinach?

- Czas wolny staramy się wykorzystać efektywnie. Mamy bardzo dobre kontakty z Amerykanami. Wiele się od nich uczymy. Ostatnio wykonywaliśmy na przykład ich strzelania kwalifikacyjne, do ich tarcz i według ich warunków. Strzelaliśmy ze swojej broni i pokazaliśmy, że jesteśmy w tym całkiem dobrzy.

Gdyby inna polska kobieta chciała przyjechać w kolejnej zmianie na to samo stanowisko, odradzi jej pani?

- Wręcz przeciwnie - zachęcę. Są jednak trzy warunki. Powinna znać dobrze język angielski i miejscowe zwyczaje oraz mieć doświadczenie dowódcze. Taka kandydatka musi również pamiętać, że nie jest to misja bezpieczna. Wskazana jest bardzo duża odporność psychiczna na ciągły stres.

Dlaczego znalazła się pani w wojsku?

- Od dziecka chciałam być pilotem. Niestety, noszę okulary, i to mnie dyskwalifikowało. Marzenia o mundurze jednak pozostały. Gdy ukończyłam studia na kierunku administracja i prawo amerykańskie, zaczęłam pracować w kancelarii adwokackiej. Siedzenie za biurkiem szybko mnie znudziło. W 2006 roku dostałam się na roczne studium oficerskie w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu. 8 września 2007 roku zostałam oficerem. Spełniłam swoje marzenia.

Dowodzenie plutonem w kompanii zmechanizowanej to dla młodej kobiety trudne zajęcie.

- Trafiłam do wspaniałej kompanii w brygadzie w Bartoszycach. Spotkałam tam podoficerów, którzy bardzo mi pomogli. Wtedy była jeszcze zasadnicza służba wojskowa. Miałam kilkudziesięciu podwładnych i kilka bojowych wozów piechoty BWP-1. Pierwsze tygodnie były dla mnie okresem próby. Podwładni brali mnie na litość albo stawiali opór. Poddali się, gdy zobaczyli, że nic nie skutkuje.

Nie miała pani momentów zwątpienia?

- Najlepszym testem był dla mnie pierwszy poligon. Listopad, zimno jak diabli, spałam po trzy godziny na dobę. Wtedy upewniłam się, że wojsko to jednak moje miejsce, że podjęłam dobrą decyzję.

Misja w Kosowie miała być kolejnym sprawdzianem?

- Po dwóch latach dowodzenia chciałam jakiejś odmiany, nowych doświadczeń. W 2009 roku zgłosiłam chęć wyjazdu na misję do Kosowa. Wyjechałam w marcu 2010 roku. Zostałam tam szefem zespołu łącznikowo-monitorującego numer 6. Podlegała mi strefa albańska. Nasz teren działania stanowiło miasto i 30 wiosek. Tam było bezpieczniej niż w Afganistanie. Mieliśmy tylko broń krótką, a kamizelki kuloodporne zakładaliśmy sporadycznie.

- Wróciłam do jednostki w styczniu 2011 roku, ale na krótko. Rozpoczęły się przygotowania do misji w Afganistanie, które trwały pół roku.

Czym są te misje dla młodego oficera?

- W naszej armii, jeśli ktoś chce się rozwijać, awansować, musi jeździć na misje. Dzięki nim można nabrać doświadczenia, poznać nowoczesne technologie i systemy dowodzenia. Pobyt w strefie wojny to również sprawdzenie samego siebie. Ktoś, kto bywa tylko na poligonach w kraju, może mówić o sobie, że jest mistrzem świata i okolic w walce i taktyce, ale będzie tak sądził tylko dopóty, dopóki nie trafi na wojnę. Ona to zweryfikuje.

O kobietach mówi się: słaba płeć. Jest pani na wojnie, w każdej chwili może dojść do kontaktu ogniowego. Czy byłaby pani zdolna nacisnąć spust, gdyby widziała przeciwnika?

- Na szczęście nie byłam w takiej sytuacji. Mogę więc odpowiedzieć tylko teoretycznie. Gdyby ktoś zagrażał mnie lub moim kolegom, bez wahania nacisnęłabym spust.

Gdy spotyka się pani z koleżankami z liceum, przeważa temat ciuchów i gotowania, czy też rozmowa schodzi na BWP-1 i pobyt na misji?

- Przyznam, że koleżanki bardzo często pytają, co robię w wojsku. Ciągle muszę im wyjaśniać, co to są bewup, transzeja czy miniberyl. Po powrocie z Afganistanu chyba jednak nie będę opowiadać, co to znaczy być na wojnie. Tego nie da się wytłumaczyć.

A rozmowy z koleżankami oficerami?

- Zazwyczaj zaczynamy od babskich spraw. W końcu jednak schodzimy na wojsko, sprawy służbowe, poligon. Podobnie jak mężczyźni przesiąkamy żołnierską robotą i staje się ona najważniejszą częścią naszego życia.

Dziękuję za rozmowę.

Polska Zbrojna
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas