Ćwiczymy zwycięstwo, a nie klęskę
Najpierw nad lasem pojawiły się CASY, a zaraz za nimi nadleciały Herculesy. Chwilę później na niebie zaroiło się od dziesiątek spadochronów. Z siedmiu samolotów wyskoczyło ponad pięciuset żołnierzy. Tak licznego desantowania w polskim wojsku nie pamiętają nawet najstarsi oficerowie.
Niby wojna naprawdę
Jak nietrudno się domyśleć, Wislandia jest alter ego Polski, więc scenariusz obrony kraju przed agresorem idealnie wpisywał się w wojenne przeznaczenie spadochroniarzy z Krakowa.
Wojskowi uznali, że konflikt z Barią i Mondą był na tyle poważny, że wymagał użycia znacznych sił. Zgodnie z scenariuszem ćwiczeń, zadanie opanowania skrzyżowania ważnych szlaków komunikacyjnych, utworzenie tzw. przyczółka desantowego i utrzymanie go aż do nadejścia głównych sił lądowych powierzono 16. Batalionowi Powietrznodesantowemu wchodzącego w skład 6. Brygady. Choć konflikt był wyssany z palca, to ćwiczenia były jak najbardziej realne.
- Ćwiczenie batalionowe jest ćwiczeniem kulminacyjnym, które ma udowodnić zdolność jednostki do działania - wyjaśnia płk Tomasz Piekarski, zastępca dowódcy 6. Brygady Powietrznodesantowej. By to sprawdzić, z kliku samolotów należało zrzucić kilkuset spadochroniarzy oraz klika ton sprzętu.
Spadochroniarska awangarda
W Polsce aż takich wielkich otwartych przestrzeni jak na południu Rosji nie ma, więc wybór miejsca zrzutu spadochroniarzy jest kluczowy. Tym zajmują się specjaliści - żołnierze z tzw. grupy awangardowej zabezpieczenia desantowania. Są oni przerzucani poza linię wroga przed zrzutem głównego desantu. Najczęściej towarzyszą im żołnierze z grup rozpoznawczych.
To właśnie on był bezpośrednio odpowiedzialny za przyjęcie desantu pół tysiąca spadochroniarzy. W czasie ćwiczeń zadanie miał nieco ułatwione, bo spadochroniarze dobrze znają zrzutowisko w Nowej Dębie. Gdyby jednak trwała prawdziwa wojna, miejsce do desantowania zostałoby wybrane na podstawie mapy. Wówczas chor. Haczyk musiałby w rzeczywistości sprawdzić, czy faktyczna ocena zrzutowiska pokrywa się z tym, co ustalono w sztabie. W przypadku, gdyby miał jakiekolwiek zastrzeżenia do zrzutowiska, desant zostałby przeniesiony na jedno z awaryjnych miejsc, również wskazanych na podstawie mapy podczas planowania operacji.
"Zrzut, zrzut, zrzut"
Zobacz, jak wygląda desantowanie pół tysiąca spadochroniarzy:
Po skoku z wysokości 4 tysięcy metrów żołnierze wylądowali na zrzutowisku odległym o kilka kilometrów od miejsca wybranego na przyjęcie 500 spadochroniarzy. Gdy tam dotarli, przez całą noc pilnowali, by przeciwnik, w rolę którego wcielili się ich koledzy z jednostki, nie uniemożliwił dokonania zrzutu.
Wreszcie krótko po godzinie 16. nisko nad lasem pojawiła się para samolotów CASA z 8. Bazy Lotnictwa Transportowego w Krakowie. Samoloty leciały na wysokości 300 metrów. Gdy zbliżyły się do wyznaczonego miejsca desantowania, jeden z żołnierzy z sekcji zabezpieczenia odpalił świecę dymną, a chor. Haczyk podawał pilotom ostatnie poprawki kursu, prowadząc maszyny dokładnie nad zrzutowisko.
- Najpierw podaję załogom warunki atmosferyczne panujące nad zrzutowiskiem: średni kierunek i średnią prędkość wiatru w strefie, prędkość wiatru przy ziemi, zniesienie liniowe, ciśnienie oraz współrzędne geograficzne. Jeżeli piloci to wszystko zanotują, meldują, że wchodzą na drogę bojową do zrzutu i ja ich prowadzę, czyli podaję komendy: "dziesięć stopni w prawo", "dziesięć stopni w lewo", "przygotować się do zrzutu", "zrzut, zrzut, zrzut" i... oni rzucają - opisuje bez emocji przebieg desantowania chor. Haczyk.
Prawie jak "Burza Październikowa"
Gdy z CAS desantowali się wszyscy skoczkowie, nad zrzutowisko nadciągnęły dwa samoloty C-130E Hercules z 33. Bazy Lotnictwa Transportowego z Powidza. Oprócz żołnierzy zrzucono z nich także niezbędne spadochroniarzom wyposażenie: broń, amunicję oraz żywność.
Kiedy pierwszy rzut żołnierzy wykonywał już od kilku kwadransów zadania bojowe, nad zrzutowisko po raz kolejny nadciągnęło 7 samolotów: 5 CAS i 2 Herculesy. W ten sam sposób, jak poprzednio desantowano z nich żołnierzy i zaopatrzenie. Tym samym, w ciągu niespełna trzech godzin Siły Powietrzne zrzuciły pięciuset spadochroniarzy i kilkaset kilogramów zaopatrzenia.
Ćwiczącym żołnierzom konieczne zaopatrzenie zostało zrzucone jeszcze następnego ranka z samolotu Hercules.
Zobacz, jak wyglądał skok z samolotu C-130E Hercules podczas ćwiczeń PUMA 2011:
Od ponad dwudziestu lat polskie wojska powietrznodesantowe nie ćwiczyły z takim rozmachem. Nawet najstarsi żołnierze nie potrafili dokładnie powiedzieć, kiedy ostatni raz desantowano aż tylu ludzi. - To chyba było podczas "Burzy Październikowej" - dało się słyszeć głosy oficerów wspominających wielkie ćwiczenia Układu Warszawskiego przeprowadzone jesienią 1965 r. w NRD. Wówczas spadochroniarze skakali aż ze 140 samolotów...
Przełomowe desantowanie
- To ćwiczenie jest postawieniem kropki nad "i" jeżeli chodzi o transformację brygady, proces przejścia z brygady desantowo-szturmowej do powietrznodesantowej - uważa płk Tomasz Piekarski. - W tym czasie wypracowaliśmy wiele rozwiązań, systemów, procedur, które tutaj zostały sprawdzone w praktyce. Możemy powiedzieć, że już teraz został osiągnięty efekt transformacji - dodaje zastępca dowódcy 6. Brygady Powietrznodesantowej.
Zdaniem płk. Piekarskiego, przeprowadzenie takiego masowego zrzutu ludzi i sprzętu jest znaczącym wydarzeniem także w działaniach wykonywanych przez Siły Powietrzne. - Nigdy nie przeprowadzano desantu w tak dużej formacji i w tak skomplikowanych układach. Nigdy jeszcze CASY nie leciały w tak wąskim ugrupowaniu, a zaraz po nich wchodziły do akcji Herculesy - mówi płk Piekarski chwaląc lotnictwo transportowe za zaangażowanie w przeprowadzenie ćwiczeń.
Skoki to nie wszystko
- Desantowanie jest najbardziej spektakularnym elementem ćwiczeń, ale jest to tylko środek dotarcia do dalszego działania - mówi płk Tomasz Piekarski. - Żołnierze wykonują zadania taktyczne, opanowują obiekty, likwidują przeciwnika i budują przyczółek desantowy, czyli przechodzą do obrony. Czekają aż połączą się z wojskami własnymi, które idą na spotkanie z desantem - wyjaśnia scenariusz ćwiczeń zastępca dowódcy 6. Brygady.
Kiedy obie siły połączyły się, żołnierze przeprowadzili zmasowany ostrzał pozycji przeciwnika. Strzelali z wszystkiego, co znajduje się na stanie batalionu: broni ręcznej, granatników przeciwpancernych, moździerzy kal. 98 mm, a nawet przeciwpancernych pocisków kierowanych "Spike".
A czy zmasowane siły spadochroniarzy pokonały ostatecznie przeciwnika? - Oczywiście. Nie trenujemy porażki. Przygotowujemy się tak, by zwyciężyć na wojnie - ucina roześmiany płk. Piekarski.