Czas opuścić Afganistan
Jeśli decydenci nie dają wojsku walczyć - co jest dowodem ich mentalnego nieprzygotowania do prowadzenia wojny - czas najwyższy zwinąć żołnierzy do domu. Nie da się wybrać pośredniego rozwiązania.
Temat z nieco większą mocą wybrzmiał zaraz po pierwszej turze wyborów prezydenckich, gdy języczkiem u wagi stał się elektorat lewicy, która jako jedyna z najważniejszych sił politycznych w kraju domaga się zakończenia afgańskiej misji.
W atmosferze wyborczego wieczoru marszałek Bronisław Komorowski poleciał do stacjonujących w Afganistanie żołnierzy. Może to drażnić i rodzić niesmak, ważniejsze jednak, że temat afgańskiej misji stał się przedmiotem politycznej debaty w chwili, gdy losy polityków i ich formacji zależą od głosów wyborców. Debaty - póki co - zbyt słabej jak na wagę zagadnienia, ale lepsze to niż nic.
Czy ta debata doprowadzi do wycofania naszych wojsk z Afganistanu? Oby. Istnieje bowiem co najmniej pięć powodów, by stało się to jak najszybciej.
Mało kto publicznie podnosi zastrzeżenie, że na skutek zaangażowania w Afganistanie nasza armia traci zdolność bojową.
Brzmi to paradoksalnie w kontekście zapewnień wojskowych o tym, że tylko na prawdziwej wojnie żołnierz zdobywa niezbędne doświadczenie. Zastanówmy się jednak nad skalą wydatków i jej konsekwencjami.
Budżet całego Ministerstwa Obrony Narodowej (MON) wynosi niecałe 24 miliardy złotych, z czego dwie trzecie pochłaniają pensje, emerytury i utrzymanie infrastruktury. Za pozostałe pieniądze wojsko się szkoli, modernizuje i przeistacza w zawodową armię. No i prowadzi wojnę, która według oficjalnych statystyk kosztuje około 700 milionów złotych, a w rzeczywistości - biorąc pod uwagę tylko wydatki ponoszone z naszego budżetu - prawie miliard złotych rocznie.
Z czego wynika tak duża różnica? Głównie z nieuwzględnianych w tym zestawieniu kosztów zniszczonego sprzętu. Dość powiedzieć, że za jeden transporter opancerzony "Rosomak" MON płaci 11 milionów złotych - a bezpowrotnie straciliśmy ich do tej pory co najmniej kilkanaście. Helikopter szturmowy typu Mi-24 - dwie utracone sztuki - to z kolei wydatek rzędu 30 milionów złotych za maszynę. Co gorsza, nie sposób ich dzisiaj dokupić.
Mając to na uwadze, zasadna staje się obawa o program modernizacji armii. MON zapewnia, że zakupy nowego sprzętu - owszem, ograniczone - ale są i będą dokonywane. Jednak spora jego część i tak trafi do Afganistanu. Pojawia się też problem "krótkiej kołderki". Jeśli kupujemy, na coś w końcu pieniędzy musi zabraknąć. I owszem, brakuje - na przykład na szkolenie. W tej chwili nawet elitarne formacje Wojska Polskiego (WP), jeśli nie przygotowują się do wyjazdu na misje, ćwiczą raczej w symbolicznym wymiarze.
Niezwykle istotna jest również kwestia zużywania się nieproporcjonalnie dużej części najnowszego i najbardziej wartościowego sprzętu. Wspomniane już "Rosomaki" - z uwagi na klimat i intensywność działań - "starzeją się" cztery razy szybciej niż maszyny tego typu w Polsce. Cała armia ma ich ponad trzysta, ale aż jedna trzecia (!) znajduje się w Afganistanie, gdzie - warto te liczby zestawić - stacjonuje ledwie 2,5 proc. żołnierzy WP.
Gdyby patrzeć wyłącznie na liczby, lepiej wyglądałaby sytuacja ze śmigłowcami Mi-24 - tylko co piąta maszyna znajduje się w Afganistanie. Jednak ich wiek (większość dobija trzydziestki) - i znów - intensywna eksploatacja, znacząco przybliżają moment, w którym trzeba będzie spisać je ze stanu. A realnych widoków na następcę tego typu śmigłowców brak.
Żeby nie było wątpliwości - nie postuluję zmniejszenia liczby transporterów czy śmigłowców. Mam świadomość, że w Afganistanie są one niezbędne. Ba, biorąc pod uwagę charakter i skalę przydzielonych Polakom zadań, jest ich tam wręcz za mało. Staram się tylko uzmysłowić, jak wielkim wysiłkiem jest dla WP misja w Afganistanie. I jakie mogą być jej konsekwencje.
Wróćmy teraz do argumentu wojskowych, że tylko wojna daje prawdziwe wyszkolenie. Otóż w przypadku Polski ów zysk wcale nie jest tak oczywisty. Od czasu wejścia do Iraku w 2003 roku, po dziś dzień, na misje jeżdżą ci sami żołnierze. W nazywanych "eksportowymi" jednostkach WP służą wojskowi, którzy mają już za sobą po 3-4 misje, a nie brakuje też takich, którzy byli na wojnie nawet osiem razy! De facto w wyjazdy zaangażowanych jest te same 15-20 tys. żołnierzy, podczas gdy cała armia liczy ich 100 tys. (a w chwili zaangażowania się w Iraku była jeszcze liczniejsza).
Ostrzelanie, umiejętność radzenia sobie ze stresem, zdolność do współpracy z sojusznikami - tych walorów nie można ignorować. Ale czego konkretnie uczą się Polacy w Afganistanie (a wcześniej w Iraku)? Wojny ekspedycyjnej, walki z partyzantami - w górach, na pustyni, w specyficznych terenach miejskich i wiejskich.
Polska jest w tej chwili bezpieczna, choć nie jest to argument, bo wojsko musi działać z wyprzedzeniem, ekstrapolując pewne zagrożenia. Ale czy nawet w odległej perspektywie grozi nam wojna partyzancka? Albo z drugiej strony: czy biorąc pod uwagę odmienne ukształtowanie terenu, klimat, infrastrukturę, no i rzecz jasna uwarunkowania kulturowe, będziemy w stanie wykorzystać doświadczenia afgańskich rebeliantów?
Za wycofaniem z Afganistanu przemawia również inny fakt, związany z kondycją wojska. Otóż armia nie jest w stanie sprostać wymogom tej wojny - mentalnie, technicznie i organizacyjnie. Nie mam na myśli dyspozycji żołnierzy poszczególnych formacji liniowych - jest bowiem w Polsce kilka znakomitych jednostek, które sprawdziły się i sprawdzają w walce. Chodzi mi o armię jako całość oraz jej dowódców i politycznych dysponentów.
Dziś nie jest już tajemnicą, że zakończona na przełomie kwietnia i maja VI zmiana Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW) działała zbyt defensywnie. W odniesieniu do poprzedniej rotacji - która prowadziła wiele agresywnych, paraliżujących działalność talibów operacji - różnica była zasadnicza. Niestety, aktywność V zmiany wiązała się ze sporymi stratami - zginęło wówczas sześciu żołnierzy, a niemal 20 zostało poważnie rannych. I właśnie dlatego priorytetem stało się takie prowadzenie misji, by unikać strat.
Rozumiem obawy polityków i dowódców, związane z eskalacją przemocy. Ale wbrew temu, co im się wydaje, nie da się wybrać czegoś pośredniego między walką a wycofaniem się z afgańskiej misji. Jak napisałem już na swoim blogu: "względna bierność Polaków tylko rozzuchwala talibów". Dopuszcza do sytuacji, że partyzanci podkładają potężną bombę "pod nosem" największej polskiej bazy (atak z 12 czerwca, w którym zginął Miłosz Górka - dop. MO), a inną notorycznie ostrzeliwują.
Jeśli decydenci nie dają wojsku walczyć - co jest dowodem ich mentalnego nieprzygotowania do prowadzenia wojny - czas najwyższy zwinąć żołnierzy do domu.
Biorąc pod uwagę poziom nasycenia najnowszymi technologiami, siłę ognia czy mobilność - PKW Afganistan jest najlepiej wyposażoną jednostką WP. Jednak ta opinia nie może przesłonić nam technicznych słabości armii.
Rzecz zasadnicza: transport. Utrzymywanie kilkutysięcznego kontyngentu cztery tysiące kilometrów od macierzystych baz wymaga posiadania floty potężnych samolotów transportowych. U nas w rolę koni roboczych wcielają się niewielkie transportowce CASA, na pokładach których nie da się przewozić ciężkiego sprzętu. Przy transporcie jesteśmy więc skazani na Amerykanów i prywatne firmy koncesjonowane przez NATO. Niby wszystko gra - do czasu, gdy okazuje się, że sojusznicy mają pilniejsze zadania. Sporo na ten temat mogą powiedzieć żołnierze VI zmiany, których powroty do kraju opóźniły się o 1-1,5 miesiąca.
Pozostańmy przy maszynach latających. Poradzieckie Mi-24 budzą przerażenie kolejnego już pokolenia afgańskich bojowników. Nie zmienia to jednak faktu, że przydatność tych śmigłowców bywa problematyczna. Klimat, intensywna eksploatacja i procedury wymuszające częste przeglądy powodują, że jednocześnie sprawnych do lotu jest połowa, a bywa, że jedna trzecia maszyn. O dosyłaniu kolejnych, gdy w całej armii mamy ich około 30, nie ma mowy. Zwłaszcza, że kilka "krajowych" i tak obsługuje afgańską misję, bo szkolą się na nich piloci kolejnych rotacji.
W Afganistanie brakuje nam drogowych zestawów rozminowania i dobrej klasy samolotów bezzałogowych. Również w tym zakresie musimy liczyć na Amerykanów, którzy jednak - definiując własne potrzeby jako pilniejsze - nie zawsze mogą nam pomóc. Nasz kontyngent ma też za mało bardziej odpornych na miny pojazdów typu MRAP. Słowem, koszmarnie drogich systemów uzbrojenia, bez których prowadzenie wojny oznacza zwiększone ryzyko strat. Część z nich ma zostać zakupiona, część mają nam przekazać Amerykanie. Ale to wciąż tylko plany i obietnice.
Wydawać by się mogło, że po ośmiu latach doświadczeń, służby logistyczne naszej armii potrafią uporać się z odpowiednim wyekwipowaniem żołnierzy. Tymczasem nie cichną narzekania wojskowych na kiepskie buty, niedostosowaną do warunków klimatycznych bieliznę, niewygodne kamizelki czy rozpadające się plecaki. O pieniądzach na indywidualne doposażenie, często wypłacanych dopiero po wyjeździe do Afganistanu, nie wspomnę.
Kolejnym dowodem na organizacyjną niewydolność armii jest procedura zakupu potrzebnego misji wyposażenia. Tak zwana "pilna potrzeba operacyjna" oznacza, że zamówione w zeszłym roku śmigłowce transportowe Mi-17 do żołnierzy trafią późnym latem tego roku. Potrzebne "na wczoraj" zestawy do rozminowania dróg, choć ich zakup przesądzono wiele miesięcy temu, mają się znaleźć w Afganistanie w trzecim kwartale tego roku.
Argument trzeci - wycofanie się winno być konsekwencją rewizji naszego sojuszu z Amerykanami. Mimo solennych obietnic, nie zyskujemy bowiem nic w zamian za zaangażowanie w Afganistanie oraz utratę politycznych i gospodarczych wpływów w Iraku, będącą efektem militarnej obecności w tym kraju.
Polsce nie zaoferowano sensownego programu pomocy w modernizacji armii. Zamiast tego dostajemy czterdziestoletnie (!) transportowce "Hercules" - w dodatku z kilkunastomiesięcznym opóźnieniem - i równie wiekowe fregaty. Mimo wieloletnich umizgów o włączenie Polski do systemu obrony antyrakietowej, otrzymujemy podarek w postaci rotacyjnie stacjonującej, szkolnej baterii patriotów. Zaś w Afganistanie nie możemy się doczekać kolejnej partii MRAP-ów, bo cała bieżąca produkcja idzie na potrzeby armii amerykańskiej, która nie zamierza dzielić się sprzętem z sojusznikami.
Całkowicie nietrafne są przytaczane uparcie argumenty o setkach milionów dolarów, jakie rząd USA przeznaczył w minionych latach na nasze wojsko. Miażdżąca większość tych pieniędzy szła bowiem na utrzymanie kontyngentu w Iraku i wsparcie logistyczne dla wojsk w Afganistanie. Stąd prosty wniosek, że gdybyśmy nie posłali naszych jednostek w ten istotny dla interesów USA rejon świata, tych wydatków również by nie było.
Realnie amerykańska pomoc nie przekracza kilkudziesięciu milionów dolarów rocznie, co w porównaniu z miliardami pompowanymi w armię iracką i afgańską, w siły zbrojne Pakistanu, Arabii Saudyjskiej czy Izraela, ma charakter wręcz symboliczny. Lokujemy się więc raczej w ogonie priorytetów wojskowych Stanów Zjednoczonych. A w relacjach z europejskimi sojusznikami zyskujemy rolę osła trojańskiego Ameryki.
Pora na argument bolesny - wojna w Afganistanie jest już przegrana, co dla nas jest o tyle istotne, że nie ma sensu dłużej angażować się w beznadziejną sprawę. Choć dziś talibowie kontrolują zaledwie kilkanaście procent terytorium Afganistanu, niemal połowa tego kraju to obszar z "dużym zagrożeniem ataku z ich strony". Tak przynajmniej wynika z danych sił koalicyjnych.
Zdaniem amerykańskich sztabowców, to lato będzie przełomowe. A wszystko za sprawą wielkiej ofensywy wzmocnionego kilkudziesięcioma tysiącami żołnierzy NATO, która ma wykurzyć talibów z zajętych terytoriów.
Pytanie tylko, co dalej? Talibowie już raz - w 2001 roku - zostali pokonani i salwowali się ucieczką do Pakistanu. Jednak bez rozwiązania problemu potężnego (i uzbrojonego w broń jądrową) sąsiada Afganistanu - który zawsze, formalnie czy nie, wspiera i będzie wspierał talibów - nie ma mowy o sukcesie NATO. Niewykluczone, że wojskom Sojuszu uda się tego lata wypchnąć rebeliantów z Afganistanu. Ale oni poczekają, aż doliny Hindukuszu opuszczą ostatni żołnierze zachodniej koalicji, i wrócą. I znów sięgną po władzę, bo pełnią w tym kraju rząd dusz. Zwłaszcza gdy jedynym przeciwnikiem będzie słaby i skorumpowany dwór Hamida Karzaja.
Nic tam zatem po nas. I nie ulegajmy retoryce, z której wynika, że wycofanie się przyniesie nam polityczne szkody. Że stracimy wiarygodność w NATO. W Sojuszu od zawsze panuje zasada: "dajesz tyle, ile możesz". Wysiłek militarny poszczególnych członków powinien i zależy od ich potencjału i możliwości. My zaś kierowaliśmy się dumą i typowym dla nowicjusza lękiem, że nas odrzucą. Nieco ponad 100-osobowy kontyngent saperski, wzmocniony później oddziałem specjalnym, był właściwym dla naszych możliwości wkładem w operację koalicji. Przez lata dawaliśmy dużo więcej, więc dziś możemy z uniesionym czołem przestać się żyłować.
Jest jeszcze jeden argument - niezwykle ważny w demokracji: Polacy zdecydowanie nie popierają naszego udziału w afgańskim konflikcie. Od lat sondaże nie pozostawiają w tej kwestii żadnych wątpliwości. Odsetek przeciwników waha się od dwóch trzecich do czterech piątych badanych. I tylko słabość zorganizowanych form ruchu przeciwników wojskowego zaangażowania z dala od kraju pozwala politykom na ignorowanie tego vox populi.
Gwoli rzetelności - politykom wszystkich opcji. Nie zapominajmy bowiem, że obecne stanowisko lewicy to względnie nowa wartość. Decyzję o wysłaniu kontyngentu saperów podjęto w 2001 roku, w czasach, gdy zwierzchnikiem sił zbrojnych był prezydent Aleksander Kwaśniewski. Zaś znaczne zwiększenie misji - choć sfinalizowane w okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości (PiS) - zatwierdzono, gdy na czele resortu obrony stał Jerzy Szmajdziński.
Ważąc argumenty - te twarde, bo policzalne, i te niemierzalne w sprzęcie i wydatkach budżetowych - czas uwzględnić głos większości Polaków.
Pozostańmy jednak realistami - wojska nie da się wycofać z dnia na dzień. Przez ostatnie lata misja obrosła w gigantyczne ilości rozmaitego sprzętu, zbyt cennego, by zostawić go na afgańskim pustkowiu. Aby sprawnie przygotować operację przerzutu, w Afganistanie musiałoby być znacznie więcej służb logistycznych niż obecnie. Ich dosyłanie i jednoczesna rotacja oddziałów bojowych w sytuacji, gdy połowę VII zmiany mamy już za sobą, byłyby dowodem ekonomicznej nonszalancji.
Amerykanie oficjalnie deklarują, że pozostaną w Afganistanie do 2013 roku, z pewnością więc w miejsce naszych, wprowadziliby do prowincji Ghazni własne wojska. Dla zachowania porządku, ale i wiarygodności, proces przekazywania obowiązków powinien być rozłożony w czasie. Biorąc pod uwagę specyfikę tej wojny, lepiej byłoby, gdyby nie następowało to w okresie letnim, kiedy dochodzi do eskalacji działań militarnych.
Myśląc zatem o najszybszym z możliwych terminów wyjścia z Afganistanu, musielibyśmy zaakceptować datę kwiecień-maj przyszłego roku. Co prawda VIII zmiana jest już w tej chwili skompletowana, ale skorygowanie jej struktury oraz redefinicja zadań jest jeszcze możliwa. Oczywiście po warunkiem, że politycy dadzą wojskowym odpowiedni sygnał.
Tak naprawdę mają na to niewiele czasu, bo pierwsze oddziały kolejnej rotacji zaczną wyjeżdżać z kraju za nieco ponad dwa miesiące.
Marcin Ogdowski
Autor jako korespondent INTERIA.PL (a wcześniej tygodnika "Przegląd") wielokrotnie przebywał w Iraku i Afganistanie. Prowadzi też blog "Z Afganistanu.pl"