Na chwilę zgasło światło

Gdyby zdjął noktowizor, już by nie żył. Strzał był celny, wymierzony prosto w jego głowę.

Kula w hełmie. Żołnierz żyje /fot. PKW Afganistan
Kula w hełmie. Żołnierz żyje /fot. PKW Afganistan 

Z bazy Warrior wystartowali 19 grudnia, w niedzielę, wczesnym popołudniem. Lecieli "na dwa śmigła" do wioski w okolicy Moquru, miasta leżącego przy drodze numer 1, najważniejszej w Afganistanie, zwanej przez wszystkich Highway. Pluton liczył ponad 20 żołnierzy. Po wylądowaniu przemieszczali się pieszo w kierunku osady. Pozycje zajęli tak, by ubezpieczać kolegów, którzy mieli przeszukać kalaty - otoczone murem afgańskie gospodarstwa.

Monter "ajdików"

Polacy szukali człowieka, montującego "ajdiki", czyli wykonane chałupniczo ładunki wybuchowe podkładane przez rebeliantów. "Chudy" miał ubezpieczać kolegów. Dowódca wyznaczył jemu i innym sektor obserwacji i ognia. Monitorowali tylko te kalaty, w których - według otrzymanych od wywiadu informacji - mógł ukrywać się poszukiwany. Siedzieli przy kanale, w rowach, w których wieśniacy uprawiają winogrona.

Koledzy weszli do wioski i zaczęli przeszukiwać budynki. Kontaktowali się przez radio. Poszukiwanego nie było. Rebelianci nie siedzą długo w jednym miejscu, często się przemieszczają. Może dostał informację, że przyjdą żołnierze, i uciekł? Znaleźli tylko materiał, z którego produkował ładunki - saletrę amonową w granulacie.

Strzały w wiosce

Było spokojnie, część mieszkańców pochowała się w domach. Dwóch mężczyzn siedziało w kucki przy motorze. Gdy zobaczyli Polaków, podnieśli ręce do góry. Niepotrzebnie, bo żołnierze wchodzili do wioski spokojnie, bez zbędnej agresji. Wielu tubylców siedziało na dachach. Wśród nich mogli być obserwatorzy, z czym zawsze trzeba się liczyć. "Chudy" patrolował z kolei przydzielony sektor. Koledzy właśnie podali przez radio, że znaleźli materiały wybuchowe, gdy nagle padły starzały. Zostali zaatakowani. Nie mogło być inaczej, bo sami nie mogą strzelać pierwsi.

W chwilę później strzelano już do wszystkich Polaków, tych w wiosce i tych, którzy zostali na jej obrzeżach. "Chudy" schował się w rowie. Nie wiedział, skąd lecą kule, ale był pewny, że w tym miejscu jest bezpieczny. Padła komenda, by wycofać się na taką odległość, żeby wszyscy żołnierze mogli zająć lepsze pozycje do obrony i w razie czego mieli łatwiejszą drogę odwrotu.

Wtem dostrzegli rebelianta strzelającego do nich z jednej z kalat. Kule świstały nad głowami Polaków i rozsypywały piasek z nasypów, za którymi się schowali. Żołnierz, który dostrzegł przeciwnika, zaczął do niego strzelać, "Chudy" go osłaniał. Odgłosy walki zwabiły innych rebeliantów, którzy wzięli Polaków na cel z trzech stron. Musieli się wycofać. "Chudy" odpalił świecę dymną i zaczął strzelać z "pekaśki", aby osłonić odwrót innych. Dopóki to robił, rebelianci nie wychylali się zza zabudowań.

Karabiny wypadł z ręki

Dowódca wycofał się pierwszy. Gdy zajął dogodną pozycję, zaczął osłaniać "Chudego", który po chwili do niego dołączył. Wycofywali się stopniowo, sekcjami. Teraz "Chudy" miał biec pierwszy, z berylem i PK oraz dwoma skrzynkami amunicji do PK.

- Miałem pokonać kilkadziesiąt metrów. To nie było przyjemne. Biegłem z tym ciężarem i słyszałem, jak kule świszczą nad głową. Przewróciłem się, karabin PK wypadł mi z rąk. Na chwilę, by rozpoznać sytuację, przytuliłem się do muru, który chronił przed pociskami. Gdy strzały umilkły, rzuciłem się na drogę po karabin i dalej biegłem wzdłuż muru. Wtedy dostałem. Poczułem, jakby spadło na mnie drzewo... Ścięło mnie z nóg... Jakby na chwilę zgasło światło - wspomina.

Stał jak ogłupiały

Gdy się podniósł, nie wiedział co się dzieje, stał jak ogłupiały. Wtedy usłyszał krzyki kolegów: "Uciekaj! Uciekaj!". Kolejny raz podniósł PK i z karabinem dobiegł do najbliższego ogrodzenia. Tam się schował. Zdjął hełm. Miał zerwaną PNL-kę - noktowizyjny okular obserwacyjny. Nosił model z baterią przymocowaną do hełmu z tyłu głowy. Większość żołnierzy ma taki z baterią z przodu - ich zdaniem jest lepsza. Pojemnik na baterię na hełmie "Chudego" był odstrzelony...

Biegli dalej w kierunku śmigłowca.

- To wciąż był kawał drogi. Strzelali do nas z trzech stron. Gdy pokonaliśmy kawałek, zatrzymywaliśmy się w bezpieczniejszym miejscu, żeby chwilę odpocząć. Zajęliśmy pozycje obronne, ja sprawdziłem broń. Wszystko było w porządku. Znów biegliśmy. Myślałem tylko o jednym: zasuwać ile sił w nogach. Wiedziałem, że gdyby ta kula przeszła przez hełm, zginąłbym. Nie pamiętam, kiedy osunąłem się na ziemię - mówi.

Wiedzieli, że żyje

- Biegliśmy obok siebie, gdy "Chudy" nagle upadł. Sądziłem, że oberwał. Zacząłem go osłaniać. Krzyczałem do innych, że dostał. Widziałem, jak oczy mu się przewracają. Sam nie mogłem go dociągnąć do śmigłowca. Jakby ważył ze 200 kilo, a przecież waży 70. Udało się dopiero z pomocą innych - opowiada "Szczurek". - Po 300 metrach biegu z całym sprzętem wszyscy słanialiśmy się na nogach. Kula, którą dostał "Chudy", zrobiła swoje - dodaje "Święty", dowódca plutonu.

- Wycofywaliśmy się po kolei. Widziałem, jak każdy wskakiwał do śmigłowca. Tylko jego wciągnięto. Był cały siny, całkiem niepodobny do siebie - wspomina "Szatan". Już na pokładzie koledzy zaczęli cucić "Chudego". Nie mieli z nim kontaktu, nie mógł mówić, ale próbował. Wiedzieli więc, że żyje.

Nic mu się nie stało

Gdy rozmawiałem z "Chudym", wyglądał dobrze, nawet się uśmiechał. Właśnie wyszedł ze szpitala. Za chwilę miał odlecieć do bazy Warrior, do kolegów ze zgrupowania bojowego Bravo.

- Pierwsze dwa dni w szpitalu były dla mnie nerwowe. Paliłem papierosy, choć nigdy tego nie robiłem. Bardzo bolał mnie kark. Myślałem o powrocie do kraju - wspomina. W szpitalu odwiedzili go koledzy, cały pluton, bo akurat był konwój wozów do serwisu, z którym się zabrali. Przyszli też piloci śmigłowca. To mu pomogło. Lekarze orzekli, że nic mu się nie stało i jest w dobrym stanie.

 

Postanowił zostać do końca tury. - Jestem tu na ochotnika. Bardzo mi zależało na tym wyjeździe, wbrew żonie, która uważa, że pieniądze nie są najważniejsze. Przyjechałem z kolegami z jednostki i dobrze będzie, jak wrócimy razem - przekonywał tuż przed odlotem do bazy. Tam znów stanie się starszym szeregowym, strzelcem w Bravie.

- To będzie normalna służba: wieża, patrol, siły szybkiego reagowania. Może na początku trudno mi będzie się przełamać, ale potrwa to najwyżej kilka tygodni - mówi.

Opowiem to przez drzwi

Rodzinie nic nie powiedział, i nie powie do końca misji. Nie chce martwić żony. - Po powrocie zamknę się w toalecie i opowiem jej to przez drzwi. Tak będzie bezpieczniej - śmieje się. Ma plany na życie w Polsce. Chce kupić ziemię, postawić dom. Przyjechał tu, jak wszyscy, żeby trochę zarobić. Ale będzie to jego ostatnia misja: Są młodsi ode mnie. Ja jestem już po trzydziestce. Po tym trafieniu po raz pierwszy pomyślałem, że to marne pieniądze za takie ryzyko.

Miał cholernie dużo szczęścia

Przestrzelony hełm chce zostawić na pamiątkę. Jeszcze go nie widział, ale koledzy z bazy potwierdzają: kula jest w środku, głęboko między warstwami kevlaru. - Miał cholernie dużo szczęścia. Ostrzał był intensywny, mogło się wiele wydarzyć - przyznaje "Szatan". - Wtedy wszyscy mieliśmy szczęście, ale on szczególnie - dodaje "Szczurek". Generał brygady Andrzej Reudowicz, dowódca VIII zmiany polskiego kontyngentu, uważa natomiast, że jeżeli dla żołnierza hełm jest za ciężki do noszenia, nie powinien przyjeżdżać do Afganistanu. - Jak widać, mam rację - mówi.

"Chudy" zapewnia: - Teraz jak będę jechał na patrol, to zawsze z PNL-ką na głowie. Do tej pory w dzień zawsze ją ściągałem, bo niewygodnie siedzieć z nią w wozie. 19 grudnia tego nie zrobiłem, bo mieliśmy wieczorem być pododdziałem alarmowym i uznałem, że nie warto jej zdejmować. To mi uratowało życie.

Krzysztof Kowalczyk

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas