Na chwilę zgasło światło
Gdyby zdjął noktowizor, już by nie żył. Strzał był celny, wymierzony prosto w jego głowę.
Monter "ajdików"
Koledzy weszli do wioski i zaczęli przeszukiwać budynki. Kontaktowali się przez radio. Poszukiwanego nie było. Rebelianci nie siedzą długo w jednym miejscu, często się przemieszczają. Może dostał informację, że przyjdą żołnierze, i uciekł? Znaleźli tylko materiał, z którego produkował ładunki - saletrę amonową w granulacie.
Strzały w wiosce
W chwilę później strzelano już do wszystkich Polaków, tych w wiosce i tych, którzy zostali na jej obrzeżach. "Chudy" schował się w rowie. Nie wiedział, skąd lecą kule, ale był pewny, że w tym miejscu jest bezpieczny. Padła komenda, by wycofać się na taką odległość, żeby wszyscy żołnierze mogli zająć lepsze pozycje do obrony i w razie czego mieli łatwiejszą drogę odwrotu.
Wtem dostrzegli rebelianta strzelającego do nich z jednej z kalat. Kule świstały nad głowami Polaków i rozsypywały piasek z nasypów, za którymi się schowali. Żołnierz, który dostrzegł przeciwnika, zaczął do niego strzelać, "Chudy" go osłaniał. Odgłosy walki zwabiły innych rebeliantów, którzy wzięli Polaków na cel z trzech stron. Musieli się wycofać. "Chudy" odpalił świecę dymną i zaczął strzelać z "pekaśki", aby osłonić odwrót innych. Dopóki to robił, rebelianci nie wychylali się zza zabudowań.
- Miałem pokonać kilkadziesiąt metrów. To nie było przyjemne. Biegłem z tym ciężarem i słyszałem, jak kule świszczą nad głową. Przewróciłem się, karabin PK wypadł mi z rąk. Na chwilę, by rozpoznać sytuację, przytuliłem się do muru, który chronił przed pociskami. Gdy strzały umilkły, rzuciłem się na drogę po karabin i dalej biegłem wzdłuż muru. Wtedy dostałem. Poczułem, jakby spadło na mnie drzewo... Ścięło mnie z nóg... Jakby na chwilę zgasło światło - wspomina.
Stał jak ogłupiały
Biegli dalej w kierunku śmigłowca.
- To wciąż był kawał drogi. Strzelali do nas z trzech stron. Gdy pokonaliśmy kawałek, zatrzymywaliśmy się w bezpieczniejszym miejscu, żeby chwilę odpocząć. Zajęliśmy pozycje obronne, ja sprawdziłem broń. Wszystko było w porządku. Znów biegliśmy. Myślałem tylko o jednym: zasuwać ile sił w nogach. Wiedziałem, że gdyby ta kula przeszła przez hełm, zginąłbym. Nie pamiętam, kiedy osunąłem się na ziemię - mówi.
- Wycofywaliśmy się po kolei. Widziałem, jak każdy wskakiwał do śmigłowca. Tylko jego wciągnięto. Był cały siny, całkiem niepodobny do siebie - wspomina "Szatan". Już na pokładzie koledzy zaczęli cucić "Chudego". Nie mieli z nim kontaktu, nie mógł mówić, ale próbował. Wiedzieli więc, że żyje.
Nic mu się nie stało
- Pierwsze dwa dni w szpitalu były dla mnie nerwowe. Paliłem papierosy, choć nigdy tego nie robiłem. Bardzo bolał mnie kark. Myślałem o powrocie do kraju - wspomina. W szpitalu odwiedzili go koledzy, cały pluton, bo akurat był konwój wozów do serwisu, z którym się zabrali. Przyszli też piloci śmigłowca. To mu pomogło. Lekarze orzekli, że nic mu się nie stało i jest w dobrym stanie.
Postanowił zostać do końca tury. - Jestem tu na ochotnika. Bardzo mi zależało na tym wyjeździe, wbrew żonie, która uważa, że pieniądze nie są najważniejsze. Przyjechałem z kolegami z jednostki i dobrze będzie, jak wrócimy razem - przekonywał tuż przed odlotem do bazy. Tam znów stanie się starszym szeregowym, strzelcem w Bravie.
- To będzie normalna służba: wieża, patrol, siły szybkiego reagowania. Może na początku trudno mi będzie się przełamać, ale potrwa to najwyżej kilka tygodni - mówi.
Opowiem to przez drzwi
Miał cholernie dużo szczęścia
"Chudy" zapewnia: - Teraz jak będę jechał na patrol, to zawsze z PNL-ką na głowie. Do tej pory w dzień zawsze ją ściągałem, bo niewygodnie siedzieć z nią w wozie. 19 grudnia tego nie zrobiłem, bo mieliśmy wieczorem być pododdziałem alarmowym i uznałem, że nie warto jej zdejmować. To mi uratowało życie.
Krzysztof Kowalczyk
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL