Polskie tajne kompanie przeciwatomowe
Gdy przed dwudziestoma laty niespodziewanym rozkazem rozwiązano kompanie specjalne, weterani oddziału Commando zapowiedzieli, że spalą Belweder. Dziś polskie jednostki specjalne są chlubą Wojska Polskiego.
"Ciemno było jak w dupie, ponure koszary, a wejście do budynku kompanii oznakowano zdechłym szczurem wiszącym na klamce" - tak zapamiętali pierwsze chwile w bydgoskim kompleksie żołnierze tworzonej tam w listopadzie 1967 roku 56 Kompanii Specjalnej. W ramach przeformowania przeniesiono ich z 5 Kompanii Rozpoznawczej 1 Batalionu Szturmowego w Dziwnowie.
W tym samym mniej więcej czasie podporucznik Andrzej Żdan przywiózł swym samochodem do Bolesławca pięć osób kadry zawodowej powstającej tu 62 Kompanii Specjalnej. Trzynastu żołnierzy służby zasadniczej, pozostałość 4 Kompanii Specjalnej dziwnowskiego batalionu, dojechało pociągiem.
Dowództwo bydgoskiej kompanii objął podporucznik Piotr Kokoszka, a bolesławieckiej podporucznik Stanisław Trela. Tej jesieni narodziła się nowa era w historii Wojska Polskiego - powstały jednostki specjalne, których żołnierze w razie wybuchu wojny mieli stanąć przed niezwykle trudnym, z założenia niemalże samobójczym zadaniem.
Odpowiedź na zagrożenie
W latach sześćdziesiątych XX wieku polscy stratedzy coraz lepiej zdawali sobie sprawę z tego, jak ważną rolę w wypadku konfliktu zbrojnego między siłami Wschodu i Zachodu będzie odgrywało rozpoznanie strategiczne i operacyjne. Nowe zagrożenie na polu walki stanowiły wówczas rakiety taktyczne wyposażone w głowice jądrowe. Do ich zwalczania była potrzebna formacja znakomicie wyszkolonych komandosów, przygotowanych do skrytego przerzutu i działań w ugrupowaniu przeciwnika - żołnierzy, którzy rozpoznają drogi marszu, rejony koncentracji oraz stanowiska startowe, a następnie zniszczą groźną broń zanim zdąży ona opuścić wyrzutnie.
System jednostek rozpoznania dalekiego zasięgu i dywersji miały tworzyć bataliony radioelektroniczne oraz kompanie specjalne, po jednej w każdym z okręgów wojskowych, rozwijane w czasie "W" do rozmiarów armii. Kompanie 56 i 62 nie były zbyt liczne. Przykładowo, etat pokojowy Pięćdziesiątej Szóstej przewidywał 107 żołnierzy, a w wariancie wojennym jednostka rozrastała się do 252 osób, z których formowano 12 grup specjalnych i trzy płetwonurków bojowych, mających działać w ugrupowaniu przeciwnika na obszarach od 15 do 150 km. Trzecia kompania, powstająca w Krakowie, z numerem 48, była skadrowana i praktycznie stanowiła pluton.
Zgodnie z instrukcjami, które otrzymywały jednostki, komandosi mieli organizować i prowadzić działania specjalne "w warunkach długotrwałego przebywania w ugrupowaniu nieprzyjaciela, przy silnym i aktywnym przeciwdziałaniu jego wojsk". Do zadań dywersantów należało rozpoznawanie silnie chronionych, zabezpieczonych zaporami inżynieryjnymi i sygnalizacyjnymi obiektów, niszczenie wyrzutni rakietowych, samolotów, urządzeń elektronicznych, stanowisk dowodzenia i węzłów łączności.
W szkoleniu wiele czasu poświęcano na poznawanie armii przeciwnika na kierunku operacyjnym północnonadmorskim i jutlandzkim, obejmującym NRF, Danię, Belgię i Holandię. Komandosi mieli uczyć się rozmieszczenia na tym terenie magazynów uzbrojenia i amunicji, w tym głowic jądrowych, a także obiektów cywilnych o charakterze strategicznym, takich jak rurociągi paliw płynnych.
Żołnierze na pamięć znali konstrukcje czterech śluz, trzech mostów kolejowych, dwóch drogowych i dwóch kolejowo-drogowych na Kanale Kilońskim oraz topografię kanału. Stąd ośrodek przeprawowy na poligonie w Drawsku nazywano wówczas Kanałem Kilońskim, a po zmianie sojuszników przemianowano go nieoficjalnie na Kanał Wołga-Don.
Tajne przez poufne
Kompanie specjalne miały być utajnione, ale pojawienie się bordowych beretów w Bolesławcu i Bydgoszczy niweczyło to założenie. 62 Kompania Specjalna już na początku borykała się z problemami z kamuflażem, bo dla żołnierzy przybyłych z Dziwnowa włożenie "zającowej" czapki z daszkiem było poniżej ich godności. Komandosi się jednak nie ugięli i po wielu perypetiach pozostali przy swoich beretach. W Bydgoszczy sprawę kamuflażu załatwiono znacznie szybciej. Ciekawskim wyjaśniano, że jest to superkompania ochrony sztabu POW.
Wspólnym kłopotem obu jednostek w tym czasie było zdobywanie materiałów do szkolenia i odpowiednich kandydatów na komandosów. Za rozkazami o formowaniu kompanii nie podążał specjalistyczny sprzęt i odpowiednia odzież. Królowała prowizorka. Wszelkie braki natury technicznej przez kolejne lata nadrabiano jednak pewnego rodzaju fanatyzmem szkoleniowym i nieograniczoną wręcz fantazją.
Kadra kompanii pochodziła z dziwnowskiego batalionu szturmowego, gdzie nie tylko szeregowi i kaprale, lecz także oficerowie przechodzili niezwykle twardą szkołę. Znacznie gorzej było z żołnierzami służby zasadniczej. Wcielano poborowych z kategorią zdrowia "A", przeważnie ludzi rozgarniętych, ambitnych, ale właściwej selekcji dokonywano dopiero w trakcie szkolenia.
Twarda szkoła
Starszy sierżant Jan Kusek, jedna z legend 62 Kompani Specjalnej, a potem wychowawca kilku pokoleń kandydatów na komandosów, żołnierzem służby zasadniczej został w latach siedemdziesiątych: "Sprowadzono nas do poziomu listew podłogowych i potem z tego rzeźbiono zwiadowcę. Szybko nastąpiła weryfikacja romantycznej, wyidealizowanej opinii o komandosach. Miałem świadomość, że w czasie unitarki ze 120 facetów wybiorą 30 i postanowiłem znaleźć się wśród nich".
Po unitarce, stanowiącej wstępne sito, żołnierze przechodzili do plutonów specjalnych, gdzie zostali "wymieszani" z doświadczonymi kolegami. Tam było jeszcze trudniej niż na początku, bo gdy kończyły się wypełniające dzień zajęcia, po południu "rzeźbienie" przejmowali "starzy". Nie było tak fantazyjnego zadania, którego "młodzi" nie mogliby wykonać. "Podoficer krzyczał, że schody zostały zaminowane i na posiłki wyskakiwaliśmy przez okna" - opowiada sierżant.
Podobnie było w 56 Kompanii. Sierżant Leszek Gębiak wspomina, jak sierżant Józek Jezierski zorganizował w świetlicy zawody bokserskie: "Żołnierzy, podzielonych według wagi na osiem kategorii, ustawiał w dwóch szeregach. Potem pierwszy szereg dostawał rozkaz w tył na lewo marsz... I najmniejsi tłukli się z najcięższymi. Wcześniej nie wiedziałem, że można po ciosie fruwać w powietrzu. Oczywiście, mieliśmy pomoc medyczną! Sanitariusze wsadzali zemdlonego do koryta w umywalni i odkręcali zimną wodę".
Tych wręcz nieprawdopodobnych dziś opowieści na temat sposobów szkolenia można we wspomnieniach byłych żołnierzy kompanii specjalnych znaleźć mnóstwo. Nie było jednak wówczas lepszego sposobu na oddzielenie ziarna od plew. Okazało się też, że te metody były skuteczne, bo po dwóch latach służby do cywila odchodzili niesamowici ludzie.
Do historii 62 Kompanii Specjalnej przeszedł major Andrzej Żdan, dowódca uważany za twórcę jej potęgi. Był niezwykle wymagający, a nawet wręcz bezwzględny, ale najwięcej wymagał od siebie samego. Maszerował razem ze swymi ludźmi, jadł to samo co oni i razem z nimi nocował pod gołym niebem. Zdarzało się, że gdy jakiś żołnierz sprawiał kłopoty, major zapraszał na rozmowę jego rodziców.
"Wzywanie rodziców przynosiło lepsze efekty niż prokuratora. Kiedyś przyjechał ojciec niezdyscyplinowanego żołnierza. Posłuchał, przeprosił za syna i chciał, żeby na chwilę zostawić ich samych. Jak mu wyciął w pysk, to chłopak parę dni chodził opuchnięty. Ale się uspokoił" - wspomina major Żdan. Żołnierze bali się go jak ognia, ale zarazem bez wahania poszliby za nim w ogień.
Mordercze szkolenie żołnierzy i zgrywanie systemów owocowało sukcesami w ćwiczeniach, podczas których komandosi podgrywali siły przeciwnika. Dywersanci niczym wilki przemykali przez poligony, atakowali znienacka, porywali dowódców, zdobywali dokumentację, "niszczyli" obiekty. Bardzo rzadko wpadali w zastawione sieci. System się sprawdzał, a opowieści, z których każda byłaby znakomitym scenariuszem filmu sensacyjnego, zarówno z lat siedemdziesiątych, jak i następnego dziesięciolecia, można by mnożyć bez końca.
Jesienią 1984 roku komandosi z Bolesławca "podgrywali" przeciwnika w trakcie ćwiczeń Wojsk Ochrony Pogranicza. Polowanie na dywersantów, mimo wsparcia milicji, zakończyło się wówczas fiaskiem. Podobnie było na ćwiczeniach "Czerwiec ’85" - mimo intensywnych działań trzech brygad obrony terytorialnej, wojsk lądowych, Straży Ochrony Kolei i grupy przeciwterrorystycznej MSW, "terroryści" z 62 Kompanii i współpracujące z nimi grupy bezkarnie sieli zamęt w szeregach "wroga" - komandosi "wysadzili" między innymi zaporę w Solinie, most na Wiśle i elektrownię Połaniec.
W 1989 roku na rozgrywanych z wielkim rozmachem i na ogromnej przestrzeni, od Pustyni Błędowskiej po Bieszczady, ćwiczeniach pojawili się wszyscy komandosi − 1 Batalion Szturmowy oraz 62, 56 i 48 Kompania Specjalna. Pięć grup specjalnych wyłonionych z tych jednostek działało na terenie Opola, Brzegu i Nysy. Komandosi po raz pierwszy niejako wyszli z lasu i zaczęli działać w miastach!
Lata osiemdziesiąte były wejściem w nową epokę. 56 Kompanię Specjalną po ogłoszeniu stanu wojennego wykorzystano do działań w Gdańsku. Później przeniesiono z Bydgoszczy do Szczecina. Przez tę niespodziewaną przeprowadzkę stracono sporo ludzi, szczególnie ze starszego pokolenia, i tworzenie potencjału jednostki zaczynało się niemalże od zera. Był to jednak też początek czegoś nowego, lepszego. Nadchodziły dobre czasy.
Major Jan Kempara, sprawujący pieczę nad 56 KS z ramienia Oddziału II Pomorskiego Okręgu Wojskowego, i szkoleniowiec jednostki major Roman Żołnowski rozpoczęli "wyprowadzanie grup specjalnych szczebla armijnego z lasu". Przygotowane i prowadzone przez nich ćwiczenia "Kaskada" zakładały działanie komandosów w obiektach o znaczeniu strategicznym znajdujących się w miastach. To była nowość w tamtych czasach i pozwoliła na urealnienie szkolenia.
Początki zawodowstwa
Koniec lat osiemdziesiątych przyniósł nie tylko zmianę sojuszy, lecz także rewolucję w siłach zbrojnych. W okręgowych kompaniach specjalnych oraz w lublinieckim batalionie powołano specjalne grupy kadrowe, pierwszych komandosów zawodowców, których zadaniem była organizacja ruchu partyzanckiego, akcji dywersyjnych i specjalnych na obszarze własnego kraju, zajętego przez przeciwnika. Nacisk położono na działania agenturalne, wywiadowcze i umiejętności organizowania działań dywersyjno-psychologicznych w dużych skupiskach ludzkich. Zakładano, że komandosi będą mieli doskonałe rozeznanie w terenie, wsparcie miejscowej ludności, przygotowane zawczasu schowki ze sprzętem i urządzone bazy. Już nie działali na terenie Jutlandii, Zagłębia Ruhry czy kanałów holenderskich, lecz we własnym kraju.
Nowa strategia działań specjalnych przyniosła konieczność zmiany norm taktycznych i kryteriów szkoleniowych, odejścia od anachronicznych instrukcji prowadzenia działań bojowych. Niestety, za rozkazem z góry nic niemal nie przyszło - ani program szkolenia, ani pieniądze. Nie było odpowiedniego zaplecza szkoleniowego i socjalnego. Po raz kolejny okazało się, że największym atutem żołnierzy jest przede wszystkim zapał.
Przed świtem do kompanii przychodził dowódca plutonu porucznik Piotr Patalong i żołnierze zaczynali dzień dziesięciokilometrowym biegiem, po którym wpadali na halę, żeby się trochę "poprzewracać". Po walce była strzelnica. Za pudła komandosi dawali pieniądze, za które później kupowano dodatkowy sprzęt. O dziesiątej czas na pływanie. Basen mieli za friko, bo zapracowały na niego chłopaki ze służby zasadniczej, szorując szklane ściany. Zajęcia żołnierze kończyli po południu, ale to nie koniec pracy - kiedy wracali do internatu, szyli, majsterkowali, uczyli się niemieckiego i angielskiego.
Major Arkadiusz Kups, szkoleniowiec kompanii, z sentymentem wspomina tamte czasy: "Ściągaliśmy co się dało, niedostępne jeszcze wówczas instrukcje brytyjskie, amerykańskie i izraelskie... Ćwiczyliśmy prowadzenie ognia po wysiłku. Ludzie zapomnieli, co to stanowisko strzeleckie i komendy otwarcia ognia. Wchodzili na obiekt i czyścili przestrzeń".
Widzieli w działaniu Czechosłowaków, Węgrów, Rosjan. Teraz ściągali literaturę zachodnią i nawiązywali jeszcze nie całkiem legalne kontakty ze szkoleniowcami z zagranicy. Mimo niezliczonych trudności, z miesiąca na miesiąc powstawał nowoczesny, prosty i skuteczny system. To była kolejna epoka fantastycznych ludzi i fanatycznego szkolenia.
on narzucali tacy żołnierze, jak Piotr Patalong, później generał i dowódca wojsk specjalnych, major Arkadiusz Kups, twórca systemu Combat ’56 i Selekcji, Tomasz Łysek, dziś pułkownik, twórca rewolucyjnego kursu Patrol. Z zespołów kadrowych wkrótce zaczęto werbować podoficerów i oficerów do tajemniczej formacji... Powstawała wówczas jednostka wojskowa GROM.
Na Belweder!
W roku 1993 coraz głośniej mówiono o konieczności rozwoju sił specjalnych, o rozwinięciu kompanii specjalnych w bataliony... Wszyscy byli dobrej myśli, tym bardziej że właśnie wtedy zdarzyło się coś niezwykłego: "Dla zachowania w pamięci bohaterskich czynów żołnierzy z II wojny światowej 62 Kompania Specjalna, decyzją ministra obrony narodowej, przejęła dziedzictwo owianej wojenną chwałą, odznaczonej Orderem Wojennym Virtuti Militari, 1 Samodzielnej Kompanii Commando i przyjęła nazwę wyróżniającą »Commando«".
Do Bolesławca przyjechali z Argentyny, Wielkiej Brytanii, Kanady, Niemiec i USA starzy komandosi. Byli szczęśliwi i dumni, że po pół wieku od zakończenia wojny elitarna jednostka wojskowa w Polsce przejęła ich tradycje. W koszarach odsłonięto obelisk upamiętniający poległych w walce komandosów, a weterani przekazali swój sztandar. W czasie uroczystości Leonard Licht, prezes stowarzyszenia weteranów kompanii Commando, mówił: "Do niedawna zdawało się, że legenda Commando skończy się razem z nami. Któż mógł wiedzieć, że nadejdzie chwila, iż legendę polskiego komandosa przejmie żołnierz wolnej niepodległej Polski?".
Niespełna dwa miesiące później, 8 listopada 1993 roku, do dziś utajnionym zarządzeniem generała broni Tadeusza Wileckiego, ówczesnego szefa Sztabu Generalnego WP, rozwiązano wszystkie polskie pododdziały specjalne, a 1 Batalion Szturmowy przeformowano w 1 Pułk Specjalny.
Ruszyła lawina protestów. Komandosom z odsieczą przyszły media. Major Andrzej Żdan napisał list do prezydenta Lecha Wałęsy, a kombatanci, nie tylko z kraju, lecz także z USA i z Wielkiej Brytanii, wysyłali pisma do władz. Dolnośląskie "Słowo Polskie" alarmowało: "Weterani kompanii Commando z Chicago zapowiedzieli, że w obronie 62 Kompanii spalą Belweder". W końcu wojskowi decydenci postanowili, że na cześć wojennych komandosów spod Monte Cassino 1 Pułk Specjalny będzie - o czym dziś już niewielu pamięta - nosił nazwę wyróżniającą "Komandosów".
Z Bolesławca do Lublińca, gdzie przeniesiony z Dziwnowa batalion szturmowy rozwijał się w 1 Pułk Specjalny Komandosów, przeszło zaledwie kilkunastu ludzi z Bolesławca, a ze Szczecina bodajże trzech. Co się stało z innymi? Część rozpoczęła służbę w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej, garstka znalazła się w 25 Brygadzie Kawalerii Powietrznej.
Niejako na pamiątkę został rozwijany przez Arkadiusza Kupsa system taktyczny Combat ’56. W Bolesławcu zaś do dziś przetrwała piękna tradycja spotkań pod pomnikiem upamiętniającym przekazanie najpiękniejszych tradycji polskich komandosów jednostce, którą niemalże w tej samej chwili rozwiązano.
Piotr Bernabiuk, Jarosław Rybak