Przeżyć piekło Gustloffa - przed katastrofą
30 stycznia 1945 roku, godzina 21.16. W Gustloffa uderza pierwsza torpeda, niedługo potem dwie następne. Po 60 minutach statek tonie. Wraz z nim tysiące dzieci, kobiet i mężczyzn...
Gdy 30 stycznia br. odsłonięto w kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy i św. Piotra Rybaka w Gdyni tablicę pamiątkową ofiar największych katastrof morskich Bałtyku, jakimi było zatopienie w 1945 roku statków Wilhelm Gustloff, Steuben i Goya, w mediach na krótko zawrzało. Pewnie wydarzenie przeszłoby bez większego echa, gdyby nie list otwarty dwóch posłów PiS, kategorycznie domagających się zdjęcia tablicy, która ich zdaniem, zaciera różnice między katami i ofiarami... Zapewne również i emocji byłoby mniej, gdyby tablica nie powstała z inicjatywy Związku Ludności Niemieckiej w Gdyni. Najlepiej, zdaniem wielu, gdyby w ogóle jej nie było.
Zdaniem innych, pamięć o ofiarach należy do kanonów naszej cywilizacji. Tym bardziej, że mamy do czynienia ze śmiercią tysięcy cywilów, w tym kobiet, starców i dzieci. Troska o prawdę historyczną oraz ból poniesionych przez Polaków strat nakazuje ostrożność. Ale nie powinna ona hamować procesu pojednania, który pomyślnie, choć nie bez przeszkód, rozwija się pomiędzy Polakami i Niemcami.
Wśród wielu przeciwstawnych sobie opinii i poglądów, do których każdy ma swoje prawa, nie zagubmy pamięci o 20 tysiącach ludzi, którzy stracili życie na morzu. Uszanujmy pamięć tych, którzy cudem przeżyli piekło Gustloffa... Jeden z ocalonych powiedział: "Martwi czują się lepiej niż my, bo oni umieranie mają już za sobą...".
Jadwiga Binert nosi nazwisko po mężu i od kilkudziesięciu lat mieszka w Gryfinie nieopodal Szczecina. Kiedyś była Jadzią Haniak i jako pięcioletnia dziewczynka, 30 stycznia 1945 roku, wypłynęła z Gdyni wraz ze swoją mamą Stefanią i trzy lata starszym bratem Teodorem w ostatni rejs Gustloffem. Jakim cudem Polacy znaleźli się na pokładzie jednostki Kriegsmarine, zarezerwowanej wyłącznie dla dywizjonu szkolnego U-bootwaffe, ich rodzin, członków NSDAP, rannych żołnierzy oraz tysięcy niemieckich kobiet i dzieci uciekających z Prus Wschodnich i Pomorza na Zachód przed zbliżającym się frontem? Jak przeżyła największą katastrofę morską w dziejach?
Spotykamy się u pani Jadwigi w domu. - Urodziłam się w 1940 roku w Gdyni, było to młode miasto, które wyrosło w latach 20. z małej rybackiej wsi. Mieszkaliśmy z mamą i bratem na ul. Witaminy. Niewiele jednak pamiętam z dzieciństwa - rozpoczyna swoją historię. Matka pani Jadwigi urodziła się w 1909 roku w Nowej Wilejce koło Wilna jako Stefania Chmielewska. W młodości przeniosła się do Gdańska, gdzie poznała marynarza Haniaka, za którego po jakimś czasie wyszła za mąż. Urodziła się im trójka dzieci: Danusia, Teodor i Jadwiga.
Ojciec narodzin najmłodszej córki nie doczekał. Początek wojny zastał go w trakcie rejsu na pokładzie statku M/s "Piłsudski", który jeszcze we wrześniu 1939 roku trafił do Wielkiej Brytanii. 26 listopada 1939 roku jednostka w wyniku niewyjaśnionych do dzisiaj okoliczności zatonęła. Tym samym na długie lata słuch o nim zaginął. Pogrążona w smutku rodzina uznała, że już nie wróci. Była to bolesna strata dla Stefanii i dzieci. Od tego momentu, osamotnieni, musieli przetrwać trudy okupacyjnego życia.
- Mama była przedsiębiorczą kobietą, aby nas utrzymać, zajęła się handlem, w pewnym momencie miała nawet wędzarnię. Z czasem nawiązała szereg kontaktów, a że władała biegle językiem niemieckim, miała licznych znajomych, nawet nieco wyżej postawionych - wspomina pani Jadwiga. Mijały kolejne lata.
Stefania Haniak od początku 1944 roku pracowała w gdańskim magistracie. Kiedy przełożeni zorientowali się, że biegle włada językiem niemieckim zażądali, aby tłumaczyła dla nich różne pisma i dokumenty. Kobieta jednak odmówiła. W konsekwencji została aresztowana przez Gestapo i znalazła się w więzieniu.
Niespełna pięcioletnia Jadwiga i jej starszy brat Teodor zostali bez opieki. Dziećmi zajęli się sąsiedzi, lecz niedługo potem zostały zabrane przez Niemców najpierw do sierocińca, a niedługo potem do rodziny zastępczej.
Stefania mogła mówić o szczęściu, za kratami spędziła jedynie (lub aż) pół roku, śledztwo nie wykazało nic szczególnego. Nie została rozstrzelana, nie trafiła do obozu koncentracyjnego, wyszła na wolność. Lecz radość trwała zaledwie chwilę. Od sąsiadów dowiedziała się o losie swych dzieci, natychmiast rozpoczęła więc starania o ich odzyskanie. Gdy chciała dowiedzieć się o ich losie, w niemieckich urzędach napotykała na ścianę milczenia. Personalia i adres ludzi, do których trafiły dzieci zostały utajnione.
Na własną więc rękę kobieta poszukiwała swoich pociech w okolicach Trójmiasta. Przez wiele tygodni bezskutecznie. Wreszcie po pewnym czasie zaprzyjaźnieni Niemcy i pewien adorujący ją oficer Kriegsmarine podsunęli sposób. Stefania trafiła do biura zajmującego się opieką nad sierotami. Podała wiek, imiona i nazwisko swoich dzieci. Zadeklarowała regularną wpłatę 30 marek na każde z nich. Kiedy urzędnik uzgadniał w kartotece dane, wypisywał potwierdzenie przyjęcia kwoty oraz adres, na który miały zostać przesłane pieniądze, Stefania dostrzegła nazwisko Fitz i nazwę miejscowości - Gnesdau (kaszubskie Gnieżdżewo w powiecie puckim).
Minął jakiś czas zanim dotarła do właściwej wsi. Zdecydowała się zwrócić bezpośrednio do przybranych rodziców swoich dzieci. Okazało się, że w trakcie załatwiania formalności powiedziano im, bezdzietnemu małżeństwu, że rodzeństwo jest osierocone. Natomiast Teodorowi i Jadwidze niemieccy urzędnicy oznajmili, że ich matka nie żyje i będą miały nową rodzinę.
Rozmowa była trudna, opiekunowie dzieci byli zszokowani. Rozumieli jednak uczucia Stefanii. Byli skłonni oddać starszego chłopca - Teodora, lecz Jadwigę chcieli zatrzymać. W końcu, po długiej dyskusji i "morzu" wylanych łez doszli do porozumienia. Zgodzili się na w miarę regularne odwiedziny. W międzyczasie przybrany ojciec zostaje zmobilizowany i wysłany na front. Niedługo później ginie. Pani Fitz jest zrozpaczona.
To jednak nie koniec kłopotów. Wraz z nadchodzącą zimą dzieci zapadają na zdrowiu. Gdy podczas jednej z wizyt zauważyła to Stefania, zaproponowała Pani Fitz umieszczenie dzieci w szpitalu w Gdańsku celem ich podleczenia. Obiecała, że w ciągu kilku dni, jak się wyleczą, przywiezie je z powrotem do Gnesdau. Fitzowa zdając sobie sprawę, że to dobre i rozsądne rozwiązanie - bo po pierwsze w mieście są lepsze warunki niż na kaszubskiej wsi, a po drugie, po śmierci męża znalazła się w trudnej sytuacji finansowej - zgodziła się. W styczniu 1945 roku Stefania Haniak z synem Teodorem i córką Jadzią wrócili po raz pierwszy od wielu miesięcy wspólnie do domu. Nie mogli jednak zostać w swoim mieszkaniu, gdyż było pod obserwacją Gestapo. Poza tym pojawienie się dzieci wzbudziłoby podejrzenia. Zatrzymali się więc tymczasowo u znajomych.
Stefania obmyśla plan ucieczki. W międzyczasie Trójmiasto zapełnia się masami uchodźców z Prus Wschodnich, szybko zbliża się front i Rosjanie. Sytuacja jest niestabilna, postępuje chaos. Wszyscy liczą na ewakuację drogą morską na zachód, byle dalej od piekła wojny.
Lecz Stefania Haniak nie ucieka przed Armią Czerwoną - musiała ukrywać się przed Gestapo i jej szpiclami, którzy już wiedzą, że nie oddała dzieci prawnej opiekunce. Musi zniknąć w tłumie uciekinierów, dostać się na statek, byle dalej od Gdańska. Pół roku wcześniej poznała oficera Kriegsmarine nazwiskiem Bank, fińskiego tłumacza, który wspierał ją i pomagał w odnalezieniu dzieci. Teraz proponuje wspólną ucieczkę.
Jego rodzina została odcięta na Łotwie, wiedział więc, że nie będzie w stanie wykorzystać przysługujących mu jako oficerowi marynarki wojennej kart pokładowych, wystawionych na jego żonę i trójkę dzieci, gwarantujących miejsce na jednym z odpływających na Zachód statków. Miejsce żony ma zająć Stefania. Aby zgadzała się liczba dzieci, zabiorą ze sobą przyjaciółkę Stefanii Krysię i jej półroczną córkę Urszulkę. Wspomniana już najstarsza z rodzeństwa Haniaków od dłuższego czasu przebywa u swoich chrzestnych. Zżywa się z nimi na tyle, że prosi, aby zostawić ją na miejscu...