Walki na granicy Kambodży i Tajlandii. Fiasko "pokoju Trumpa"
Donald Trump dopiero co świętował podpisanie w Kuala Lumpur "historycznego rozejmu" między Tajlandią i Kambodżą, który miał przynieść trwały pokój, a dziś porozumienie praktycznie przestało istnieć. Wzdłuż granicy znów słychać wybuchy, a tysiące cywilów uciekają ze swoich domów.

Na liczącej niespełna 800 km granicy między Tajlandią a Kambodżą odżył właśnie jeden z najstarszych i najbardziej złożonych sporów terytorialnych świata. Spór, którego źródłem jest mapa sprzed ponad wieku, sporządzona w 1907 roku przez francuskich kartografów, gdy Kambodża znajdowała się pod protektoratem kolonialnym. Linia graniczna została na niej poprowadzona w sposób, który do dziś budzi kontrowersje, szczególnie w rejonie świątyń z czasów Imperium Khmerskiego, jak Preah Vihear i Ta Muen Thom.
Wojna, którą zaczęli koloniści
W 1962 roku Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości uznał, że świątynia Preah Vihear należy do Kambodży, lecz Tajlandia nigdy nie pogodziła się z utratą okolicznych terenów. Kolejne orzeczenie Trybunału w 2011 roku potwierdziło decyzję sprzed pół wieku, ale pozostawiło część granicy bez jasnej delimitacji i to właśnie te "białe plamy" stały się punktem zapalnym.
W 2008 roku Kambodża wystąpiła o wpisanie Preah Vihear na listę UNESCO. Tajlandia odebrała to jako prowokację i wysłała wojska w rejon świątyni. W starciach zginęło wówczas 20 osób, a tysiące zostały przesiedlone. Od tego czasu napięcia wybuchają regularnie, z różnym nasileniem, ale tą samą przyczyną - żadna ze stron nie chce oddać ziemi, którą uważa za swoją.
Regularne cykle przemocy
Ostatni cykl przemocy rozpoczął się wiosną 2024 roku, kiedy w potyczce zginął kambodżański żołnierz. Kolejne miesiące przyniosły eksplozje min i wzajemne oskarżenia o prowokacje. W lipcu 2025 roku konflikt przerodził się w otwartą wojnę, w której zginęło co najmniej 48 osób, a 300 tys. cywilów uciekło z pogranicza. Po pięciu dniach walk do akcji wkroczyły Stany Zjednoczone. Donald Trump zagroził, że wstrzyma negocjacje handlowe zarówno z Tajlandią, jak i Kambodżą, jeśli te nie zakończą walk.
Pod naciskiem dyplomatycznym, w obecności premiera Malezji Anwara Ibrahima i obserwatorów Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej (głównym zadaniem organizacji jest współpraca gospodarcza, naukowo-techniczna i kulturalna w regionie), kraje podpisały więc w październiku porozumienie pokojowe w Kuala Lumpur. Amerykański prezydent w swoim stylu nazwał je zaś dowodem swojego "talentu do kończenia wojen", a Kambodża - w geście wdzięczności - zgłosiła nawet jego kandydaturę do Pokojowej Nagrody Nobla.
Rozejm nie przetrwał
Eksperci od początku ostrzegali, że tzw. pokój Trumpa był pozornym sukcesem. Nie rozwiązywał sporu granicznego, a jedynie zobowiązywał strony do wycofania ciężkiej broni i wymiany jeńców. W listopadzie Tajlandia oskarżyła Kambodżę o ponowne rozkładanie min, zawiesiła realizację porozumienia i wstrzymała wymianę 18 kambodżańskich żołnierzy.
Na początku grudnia napięcia przerodziły się w otwartą walkę, w ciągu dwóch dni zginęło co najmniej osiem osób, a ponad 400 tys. mieszkańców strefy przygranicznej ewakuowano. Najnowsze dane mówią o kolejnych trzech ofiarach wśród żołnierzy (w dniach 8-9 grudnia). Minister spraw zagranicznych Tajlandii Sihasak Phuangketkeow w rozmowie z CNN stwierdził, że "operacje wojskowe będą trwały, dopóki suwerenność kraju będzie zagrożona". Z kolei były premier Kambodży Hun Sen wezwał armię, by "odpowiadała ogniem na każdy atak".
I jak zauważają eksperci, choć konflikt ma historyczne korzenie, jego współczesny wymiar jest w dużej mierze polityczny. Tajlandia przygotowuje się do wyborów, a rząd premiera Anutina Charnvirakula, wspieranego przez armię, nie może sobie pozwolić na wizerunek "słabego przywódcy". W Kambodży z kolei rośnie presja wewnętrzna - Hun Sen, obecnie przewodniczący Senatu, stara się zachować wpływy po przekazaniu władzy swojemu synowi, premierowi Hun Manetowi.









