Z czym na Libię, głupcze!?

Bez względu na decyzje polityczne, Wojsko Polskie nie byłoby w stanie wziąć udziału w akcji przeciwko siłom Muammara Kadafiego. W tej chwili stać nas wyłącznie na symboliczną manifestację.

Misja w Libii sparaliżowałaby polski kontyngent w Afganistanie/fot. Marcin Ogdowski
Misja w Libii sparaliżowałaby polski kontyngent w Afganistanie/fot. Marcin Ogdowski

Wydaje się, iż chętni do wojaczki politycy mają w ręku nie lada argument - siódma armia europejskiej części NATO dysponuje przecież 100 tys. ludzi, prawie tysiącem czołgów i niemal dwiema setkami samolotów i śmigłowców bojowych.

Czy z tej masy wojska i sprzętu rzeczywiście tak trudno wyodrębnić komponent ekspedycyjny?

Albo misja albo modernizacja

Tymczasem tak postawione pytanie to dowód z jednej strony megalomaństwa, z drugiej - całkowitej niemal ignorancji dla faktów, których zwyczajny obywatel może nie znać, ale polityk ma - a przynajmniej powinien mieć - świadomość. Realnie bowiem to, co na papierze wygląda całkiem nieźle, w rzeczywistości przedstawia zupełnie inną wartość.

Ale po kolei.

Blisko 80 proc. sprzętu, jakim dysponuje Wojsko Polskie, nie trzyma parametrów współczesnego pola walki. To, tak naprawdę, powinno uciąć całą dyskusję "na wejściu". Niemniej pozwólmy sobie na nieco bardziej szczegółową analizę, poczynając od kwestii finansowych.

A zatem - nasza armia zaangażowana jest w tej chwili w kilka operacji międzynarodowych, z których najważniejsza - afgańska - pochłania blisko 1/5 funduszu modernizacji sił zbrojnych. Wojsko, przygniecione wydatkami socjalnymi, nie dysponuje bowiem czyś takim jak fundusz operacyjny - i działalność misyjną musi finansować z kasy przeznaczonej na zakup nowego uzbrojenia. Jak mówił w wywiadzie udzielonym autorowi gen. Stanisław Koziej, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, "w rezultacie co pięć lat tracimy jeden rok".

Wysyłając kolejny kontyngent, jeszcze bardziej oskubiemy fundusz modernizacyjny. Czy warto podejmować taką decyzję?

No i pytanie, cóż to miałby być za kontyngent? Niezwykle kusząca wydaje się wizja wysłania kilku lśniących jeszcze nowością samolotów F-16, zwłaszcza, że kilka mniejszych europejskich armii zdecydowało się na taki krok. Na chwilę zapomnijmy o finansach i skupmy się na kwestiach technicznych oraz... formalnych. I tu stajemy wobec nieubłaganych faktów, z których jasno wynika, że nasze "Jastrzębie" nie są gotowe do udziału w takich operacjach.

Nie mówię o wyszkoleniu pilotów czy zapasach precyzyjnej amunicji. "Efy" z szachownicami mają niepełną "możliwość samoobrony indywidualnej" (nie są w stanie emitować zakłóceń aktywnych, zaś systemu wyrzutni flar i dipoli można używać tylko w trybie ręcznym). Mniejsza o szczegóły techniczne, niezrozumiałe dla laików - rzeczone ustrojstwo to system AIDEWS, którego pełną wersję otrzymamy... w maju 2013 roku. Tak przynajmniej wynika z zapewnień wiceministra obrony narodowej, Czesława Piątasa.

Przestarzała libijska obrona przeciwlotnicza i lotnictwo zapewne nie byłyby w stanie wykorzystać tej słabości naszych "szesnastek", rzecz jednak w tym, że bez kompletnego AIDEWS-a samoloty te nie spełniają wymogów przewidzianych dla Sił Wysokiej Gotowości NATO.

W znacznej mierze morski charakter libijskiej operacji sprzyja pomysłom, by posłać ku wybrzeżom Afryki jednostki Marynarki Wojennej. Pytanie tyko - jakie? Mamy co prawda doświadczenie w ekspediowaniu w rejon Morza Śródziemnego czterdziestoletnich (sić!), okrętów podwodnych - jednak takiego wsparcia nasi sojusznicy od nas nie oczekują. W tej operacji potrzebne są większe od naszych "Kobbenów" jednostki, przenoszące pociski manewrujące.

W rodzimym arsenale są jeszcze dwie fregaty, jednak nie jest żadną tajemnicą, że pozyskane z amerykańskiego demobilu okręty miały posłużyć wyłącznie do zachowania ciągłości szkolenia na tak dużych jednostkach. O ich wojennym zastosowaniu nikt o zdrowych zmysłach realnie nie myśli. Przy tej okazji warto przypomnieć, że budowana od 10 lat korweta typu "Gawron", po zwodowaniu kadłuba, czeka na lepsze czasy w stoczni Marynarki Wojennej...

Innymi słowy, o biało-czerwonej banderze powiewającej u wybrzeży Libii możemy zapomnieć.

Drenaż najnowszego wyposażenia

Prowadzący operację "Świt Odysei" bardzo wstrzemięźliwie wypowiadają się na temat jej zakresu - póki co, nie ma mowy o żadnych działaniach lądowych. Tymczasem to właśnie taki scenariusz działa najbardziej na wyobraźnię. Zaś jego implikacje najlepiej ilustrują słabość naszej armii.

O udziale w libijskiej operacji F-16 zapomnijmy.../fot. Wojciech Traczyk
East News

Na użytek tej analizy załóżmy, że zachodnioeuropejscy sojusznicy decydują się na wejście do Libii. A my - wzorem Iraku i Afganistanu - ochoczo ich w tym wspieramy. Biorąc pod uwagę ambicje spragnionych wojaczki polityków, nie decydujemy się na opcję symboliczną. Realny wkład zaczyna się od poziomu kontyngentu, którego grupa bojowa ma siłę batalionu zmechanizowanego, co de facto oznacza konieczność posłania formacji porównywalnej z afgańską.

I co? I zaczynają się prawdziwe schody.

Mniej niż 10 brygad (powietrznodesantowa, kawalerii powietrznej, górska, zmechanizowane i pancerne), wojska polskiego posiada ograniczone zdolności ekspedycyjne. Piszę ograniczone, bowiem chodzi mi tylko o wyszkolenie i doświadczenie części żołnierzy (gwoli rzetelności, będące na różnym poziomie) - w żadnym zaś razie o sprzęt.

Ten - w liczbach zapewniających wyekwipowanie jednej brygady - przechodzi z ręki do ręki, co nie zmienia faktu, że obsługujące afgańską misję jednostki logistyczne z trudem są w stanie sprostać temu zadaniu, uciekając się do "pożyczek" z innych garnizonów w całym kraju. Realnie jest to drenaż najnowszego wyposażenia, co nie pozostaje bez wpływu na proces szkolenia armii jako całości.

Zafundujmy jej zatem kolejną misję, a okaże się, że wszystko, co ma mniej niż 10 lat, niszczeje w afgańskich czy libijskich piaskach.

W tej chwili każda półroczna afgańska zmiana angażuje trzy duże związki taktyczne, wystawiające główne komponenty kontyngentów. Gdy żołnierze jednej z brygad walczą w Afganistanie, ich poprzednicy odtwarzają zdolność bojową (co trwa zwykle pół roku), zaś następcy przygotowują się do przejęcia odpowiedzialności.

Teoretycznie można przyjąć, że mamy dość jednostek, by dwa takie procesy toczyły się równolegle. Tu jednak pojawia się wzmiankowany już problem ze sprzętem. Wysyłając grupę bojową na najpewniej wysoce manewrową wojnę musielibyśmy wyposażyć ją w odpowiednie pojazdy. Trudno wyobrazić sobie kontyngent walczący starymi BWP-1; z konieczności musiałby to być "Rosomaki". Tymczasem niemal połowa z 300 wozów, które dotychczas kupiło wojsko, znajduje się w Afganistanie.

Polecamy również:

    Mało tego, zakładając udział w działaniach ofensywnych, Libia byłaby inną wojną niż Afganistan. Przynajmniej na początku nasza grupa bojowa nie operowałaby w oparciu o stałe bazy. To zaś oznacza konieczność większej samodzielności. Nie sposób jej osiągnąć bez rozmaitych wozów wsparcia, które - dla lepszej mobilności zespołu - winny być oparte o konstrukcję KTO "Rosomak". Tymczasem takich pojazdów WP nie posiada - poza chlubnym wyjątkiem wozów ewakuacji medycznej.

    Jednak problemy na ziemi to przysłowiowy pikuś w porównaniu z kłopotami w powietrzu. Pozostańmy jeszcze przy naszej dzielnej grupie bojowej - bez wsparcia śmigłowców szturmowych nikt rozsądny nie wysłałby jej na żadną wojnę. Tymczasem nie jest tajemnicą, że mające na wyposażeniu ciężkie Mi-24 jednostki z Pruszcza i Inowrocławia z trudem zapewniają wsparcie misji w Afganistanie.

    A za kilka lat nie będą miały na czym latać, bo kończą się resursy ponad 30-letnich maszyn...

    No i na koniec sprawa zasadnicza z wojskowego punktu widzenia - kto by to wszystko, w odpowiednio szybkim czasie, przerzucił ze środka Europy do Afryki? Polskie lotnictwo transportowe o wymiarze strategicznym nie istnieje. Pozostają, jak zawsze, Amerykanie. Ci jednak nie mają powodu, by obawiać o legitymizację swojej misji - "Odyseję" zaczęli Europejczycy, ma poparcie ONZ; słowem, Jankesi nie muszą stwarzać wrażenia międzynarodowego charakteru operacji. Zamiast więc zawracać sobie głowę Polakami, z pewnością woleliby w to miejsce którąś ze swoich jednostek.

    Brutalne? Owszem, ale prawdziwe. Zamiast snuć megalomańskie scenariusze, zaakceptujmy racjonalną decyzję naszego rządu. Wspierajmy politycznie zachodnich sojuszników, a w razie potrzeby zaznaczmy swoją obecność na przykład szpitalem polowym. W sensie wojskowym jesteśmy w najlepszym razie drugoligowym graczem, bynajmniej nie z czołówki tej stawki.

    Czas się z tym pogodzić.

    Marcin Ogdowski

    INTERIA.PL
    Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
    Dołącz do nas