​Bruce Lee: Legenda, która pokonała śmierć

Bruce Lee na planie "Wejścia smoka" /Getty Images
Reklama

Śmierć Bruce'a Lee w 1973 r. jednocześnie zakończyła i... rozpoczęła międzynarodową karierę tego aktora, filozofa i przede wszystkim mistrza sztuk walki. Okazało się jednak, że nawet zgon, wokół którego narosło tyle mitów, nie był w stanie zatrzymać występów gwiazdora w jeszcze kilku produkcjach!

"Wejście smoka" pojawiło się na ekranach amerykańskich kin w 19 sierpnia 1973 r., miesiąc po śmierci Bruce'a Lee. Produkcja, za którą stali ludzie z Hollywood i Hong Kongu, właściwie z miejsca została światowym przebojem. 

Przy budżecie wynoszącym niecały milion dolarów zarobiła blisko 400 razy tyle! Biorąc pod uwagę inflację mówimy o kwocie rzędu miliarda dolarów - to dochody rzędu tych, które przynoszą dzisiaj największe filmy superbohaterskie.

Fani na całym świecie byli oczarowani światem wschodnich sztuk walki oraz samym Lee, który kiedy nie bił i kopał, był niezwykle charyzmatycznym i lubującym filozofować bohaterem kina akcji. "Wejście smoka" nie tyle otwarło, co wręcz wyważyło drzwi, przez które kultura wschodu mogła wreszcie podbić kraje, w których przez lata była niedoceniana. 

Reklama

Widzowie, którzy w 1973 r. zobaczyli na wielkim ekranie Lee z pewnością nie mogli wyjść z podziwu. Lee, bo czy ktoś pamięta jak naprawdę nazywała się grana przez niego w "Wejściu smoka" postać, siłą własnych mięśni i z niesamowitą gracją rozprawiał się z tabunami wrogów. Sekwencje walki z dzieła Roberta Clouse'a były zupełną nowością dla zachodnich widzów. Mówiąc wprost: żadna gwiazda Hollywood nie potrafiła bić się tak, jak niepozorny, bo mierzący zaledwie 172 cm aktor, którego widzowie znali wcześniej tylko z drugoplanowej roli w serialu "Zielony szerszeń". 

Producenci i widzowie chcieli więcej. I wcale nie chodziło im tylko o sztuki walki. Liczył się Bruce Lee. Tyle że bezsprzecznie najpopularniejszy aktor 1973 roku już nie żył. Okazało się, że dla analogowego jeszcze Hollywood nawet to nie było przeszkodą. Skoro jest popyt, to muszą być i filmy z Brucem Lee.

Powrót smoka

Rok 1978. Od śmierci gwiazdy "Wejścia smoka" minęło pięć długich lat, a szał na filmy z Hong Kongu zdążył już ucichnąć. Robert Clouse, reżyser wspomnianego hitu, postanowił przypomnieć widzom, czym jeszcze do niedawna się zachwycali. "Gra śmierci", bo taki tytuł nosiła jego najnowsza produkcja, była powrotem wschodnich sztuk walki na wielkie ekrany. Największą sensacją okazała się jednak nie tematyka filmu, co odtwórca głównej roli. Otóż zagrał w nim nie kto inny, jak Bruce Lee!

Clouse dokończył nakręcony tylko częściowo film z 1972 będący dziełem "totalnym" samego Bruce'a, który nie tylko w nim grał, ale też stanął za kamerą i napisał do niego scenariusz. Z około 100 nakręconych jeszcze przed "Wejściem smoka" minut materiału wybrano najlepsze fragmenty, a brakującą resztę dokręcono z dublerem. Nie zabrakło też sporej liczby montażowych sztuczek i... wykorzystania nagrań z prawdziwego pogrzebu Bruce'a Lee!

Efekt, jak można było się spodziewać, nie był najlepszy, jednak sam film doczekał się kultowego statusu i umocnił legendarny wręcz status zmarłego mistrza w światowej (pop)kulturze. To właśnie z "Gry śmierci" pochodzi słynny żółty strój Bruce'a Lee, do którego nawiązywał Quentin Tarantino w pierwszym "Kill Billu". 

Krytycy już wtedy nie byli zachwyceni, ale film Clouse'a zarobił bardziej niż przyzwoitą kwotę 43 milionów dolarów (blisko 200 milionów z uwzględnieniem inflacji), co było wyraźnym sygnałem, że Bruce Lee, choć nie żyje, to wciąż zarabia. W 1981 r. jego nazwisko wykorzystano jeszcze raz do promocji "Gry śmierci II", rzekomej kontynuacji, w której również "zagrał" niezastąpiony mistrz. 

Sequel, w rzeczywistości będący odrębną produkcją znaną też pod tytułem "Wieża śmierci", był kolejnym filmowym potworem Frankensteina. Zamieszczone w nim sceny z Brucem pochodziły po prostu w wcześniejszych filmów - montażyści starali się jak mogli, aby wkomponować postać mistrza do fabuły o starciach na śmierć i życie w... podziemnej wieży. Zgadnijcie czyja twarz zdobiła plakaty promujące to wątpliwej jakości, jednak zarazem szalenie intrygujące, dzieło?

Do kolejnych prób "wskrzeszenia" legendy doszło już w XXI w. I nie chodzi tu o wspomniany wcześniej hołd Tarantino. Bruce Lee, w wygenerowanej komputerowo formie, wystąpił w chińskiej reklamie whisky Johnnie Walker, co w 2013 r. wywołało sporo kontrowersji i to nie tylko ze względu na nienajlepszą jakość samej grafiki. Czy prawdziwy, nie cyfrowy, mistrz chciałby reklamować alkohol? 

Mimo tej niechlubnej roli o mistrzu, który po dziś inspiruje miliony osób na całym świecie, można powiedzieć jedno: że pokonał śmierć. I pewnie jeszcze nie raz nam to udowodni...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy