​Wanversum, czyli świat(y) Jamesa Wana

James Wan - mistrz horroru i hollywoodzkich blockbusterów /EastNews /East News
Reklama

Droga do serca Hollywood prowadzi przez żołądek. Wystarczy tylko dobrze ścisnąć i zabełtać, a zapamiętają cię na długo. James Wan przed laty przetestował ten karkołomny pomysł swoim niskobudżetowym debiutem. Dzisiaj kręci blockbustery za grube miliony.

Nie wyrzekł się jednak horroru, gatunku, który dał mu sławę, pieniądze i mir człowieka o midasowym dotyku. Bo i czemu miałby? Wystarczy rzut okiem na karierę tego faceta, a od razu staje się oczywiste, co mu w duszy gra. "Piła", "Obecność" i "Naznaczony" to przecież wszystko jego dzieła, a że poprzetykał kolejne opowieści o duchach i innych potwornościach siódmą częścią "Szybkich i wściekłych" i "Aquamanem"? 

Cóż, trudno nie skorzystać z okazji, kiedy świat pada do twych stóp i proponuje ci pierwszy w życiu blockbuster. A miłośnikiem sztuki komiksowej był od zawsze, napisał nawet miniserię "The Malignant Man", do której sprzedał potem filmowe prawa. Nieźle jak na Malezyjczyka wychowanego w Australii, bo przecież dalej od stolicy światowego kina być nie można. I łut szczęścia tu niewiele pomoże, konieczny jest również talent.

Reklama

Mimo wszystko, na pewno fart mu nie zaszkodził. Bo przecież kiedy na początku pierwszej dekady bieżącego tysiąclecia chciał nakręcić debiutancki film, nie miał ani grosza. Razem z przyjacielem Leighem Whanellem chodzili od drzwi do drzwi, werbując obsadę i namawiając kogokolwiek, żeby sypnął paroma dolarami, ale inwestora nie znaleźli. Nakręcony za niecałe osiem tysięcy dzisiejszych polskich złotych krotki metraż "Piła", pomyślany zaledwie jako reklamówka tego, na co stać reżysersko-scenopisarski duet, okazał się jednak urzeczywistnieniem mokrego snu przeciętnego hollywoodzkiego producenta, który chciałby wydać mało, a zarobić krocie.

I tak duże studia biły się o prawa do filmu, ale panowie nie dali się przekonać, chcąc zachować artystyczną kontrolę nad projektem i procent od zysku i podpisali umowę z mniejszym inwestorem. Była to decyzja, która uczyniła ich krezusami. Sensacyjna pełnometrażowa "Piła" zarobiła ponad sto razy więcej, niż wyniósł jej milionowy budżet. Reszta to już, jak mówią, historia — o której pisałem zresztą na tych łamach — acz krwawa i fascynująca.

Mało brakowało, a na tym mogło się skończyć i Wan zasiliłby szeregi zapomnianych autorów jednego przeboju. Dwa jego kolejne filmy, choć zrodzone z miłości do kina, zostały kompletnie zignorowane. Traktująca o upiornej lalce "Mordercza cisza", nawiązująca luźno do dzieł brytyjskiej wytwórni Hammer i amerykańskiego serialu "Strefa mroku", ani na siebie na zarobiła, ani nie spodobała się krytykom, a "Wyrok śmierci", będący swoim hołdem dla kina zemsty lat siedemdziesiątych, radził sobie jeszcze gorzej. 

Po tych doświadczeniach Wan, może żeby przemyśleć, co zrobić dalej, wykonał krok do tyłu i kolejny film wyprodukował niezależnie, tym razem nie z konieczności, lecz z wyboru. Opłaciło się. "Naznaczony", który kosztował mniej więcej tyle co "Piła", już po pierwszym pokazie podczas festiwalu filmowego w Toronto został kupiony przez Sony za siedmiocyfrową sumę. Z czasem film przekształcił się w tetralogię, ale on sam wyreżyserował tylko sequel. Najważniejsze jednak, że Wan znowu mógł dyktować warunki.

I zrobił to, co robi najlepiej, czyli zrealizował kolejny horror. Stosunkowo niepozorna, choć kręcona już dla dużego studia "Obecność", oparta na, ekhm, prawdziwych relacjach małżeństwa Eda i Lorraine Warrenów, którzy mieli przez całe lata zmagać się z demonami i upiorami, okazała się jeszcze większym sukcesem komercyjnym i, co ważniejsze, zrodziła prawdziwe filmowe uniwersum grozy. Do tej pory składa się nań aż osiem tytułów, które zarobiły łącznie ponad dwa miliardy dolarów. Sam Wan wyreżyserował jedynie dwie części "Obecności", lecz produkował wszystkie pozostałe filmy. Nie ma się co czarować, odcinki bez jego udziału to horrory słabe albo zaledwie poprawne, lecz trudno zignorować ów komercyjny fenomen, który nie byłby możliwy bez jego inicjatywy. No i otworzył mu drogę do hollywoodzkiej ekstraklasy, czyli świata blockbusterów.

Mogłoby się wydawać, że reżyseria siódmej części niezbyt ambitnej serii o twardzielach ganiających się samochodami to niekoniecznie wymarzona fucha, ale "Szybcy i wściekli" w wydaniu Wana to do dzisiaj najlepiej oceniana część cyklu, która na dodatek zarobiła na świecie grubo ponad miliard zielonych. A mając na koncie taki wynik, można śmiało rozdawać karty. Mało tego, bo "Aquaman" również przebił barierę magicznego miliarda, tym samym odsadzając inne produkcje z komiksowego świata DC. 

I choć na horyzoncie majaczy już zaplanowany na kolejny rok sequel tego filmu, w międzyczasie Wan znowu nakręcił horror, konsekwentnie realizując wizję towarzyszącą mu od początku kariery. Jego "Wcielenie" ma być, jak mówi, autorską interpretacją włoskiego nurtu giallo, łączącego, upraszczając, kryminał i horror. Może to być cokolwiek zaskakujące posunięcie z jego strony, bo wydawało się, że Wan zdążył już się polubić z box-office’em i na dobre zakotwiczył w Hollywood, ale najwyraźniej serce mówi głośniej niż portfel.

Trudno orzec, co dalej, bo Wanowi przyklejano rozmaite projekty, swojego czasu krążyła między innymi pogłoska, że zajmie się kolejną adaptacją "Stukostrachów" Stephena Kinga (jest też producentem nadchodzącego "Miasteczka Salem" na podstawie powieści tegoż autora), a jeszcze przed tegorocznym Halloween pojawi się serial "Koszmar minionego lata", pod którym również podpisał się jako producent. 

Szykowana jest także piąta część "Naznaczonego", lecz tak naprawdę pewnie kolejne jego decyzje zależą od tego, jak poradzi sobie w kinach "Wcielenie", choć już niejednokrotnie Wan udowodnił, że robi, co chce, niezależnie od wyników finansowych.

Sam mówi, że jest fanem kina gatunkowego per se i interesuje go nie tylko groza, ale i akcyjniaki oraz... komedie romantyczne. Jedno jest pewne — czegokolwiek nie nakręci, możemy się bać.

Bartek Czartoryski

Zobacz również:

Cindy Crawford odtworzyła kultową reklamę ze swoim udziałem

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: popkultura
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy