POLSKIE LEGENDY MIEJSKIE

Największe "legendy" o zatrutym jedzeniu. Każdy z nas je zna!

Smak i zapach produktów spożywczych oddziałują na nas bardzo mocno. Ile razy mogliśmy wrócić wspomnieniami do swojego dzieciństwa dzięki obiadowi jak u mamy lub babci, czy próbując smakołyki, które powróciły do sprzedaży po wielu latach przerwy. Patrząc na mnogość produktów spożywczych nie powinno więc dziwić, że i tu znajdziemy liczne legendy miejskie. Wiele z nich pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, ale okazuje się, że i z naszego podwórka kilka mitów możemy znaleźć.

Guma Turbo

Kto z nas nie pamięta słynnej gumy Turbo. Wystarczy zamknąć oczy i prawdopodobnie zobaczymy jej charakterystyczny wygląd, poczujemy smak. Ale prawdę mówiąc, to nie guma była najważniejsza, a naklejki z samochodami do niej dołączone (a może nawet to... guma była dołączona do naklejek). Tak, czy inaczej, w latach 90. mnóstwo dzieciaków chwaliło się, jaki samochód udało im się zdobyć. 

W pewnym momencie rozniosła się jednak informacja, że guma Turbo powoduje... raka. Nigdy nie wyjaśniono, jakiego raka miała powodować i oczywiście nigdy tego nie udowodniono. Ale najciekawsze, że w gumie substancją odpowiedzialną za powstawanie nowotworu była rzekomo ta pod nazwą E330, czyli dobrze wszystkim znany i daleki od szkodliwości kwas cytrynowy. Winowajcą mogła być tzw. "ulotka z Villejuif", która sama stała się legendą miejską. Faktem jest, że guma zniknęła z rynku. Choć jeszcze później była produkowana, w sklepach już była niedostępna. Na rynek powróciła w 2015 roku.

Reklama

Lista z Villejuif

Zwana też "ulotką z Villejuif", choć powstała we Francji w 1976 roku, w Polsce również przyczyniła się do powstania paniki. Zawierała listę szkodliwych  dodatków do żywności, była więc pierwowzorem popularnej do dzisiaj listy dodatków E. Od tego czasu była kopiowana, przepisywana, zamieszczana w gazetach powodując zamieszanie w całej Europie do lat 90. włącznie. 

Za najbardziej niebezpieczną substancję na liście uznano E330, czyli kwas cytrynowy. Do tej pory nie wiadomo, czy był to żart, czy celowy zabieg mający siać panikę wśród ludzi. Całej liście powagi dodała nazwa. W Villejuif, we Francji znajduje się uznany Szpital Onkologiczny, gdzie rzekomo miały być prowadzone badania. Mimo że szpital zdementował plotkę, ta zaczęła rozchodzić po całej Francji, a następnie za granicę. Podobno trafiła nawet do szkół i innych szpitali, które ze względu na rzekome powiązanie ze szpitalem w Villejuif uznały ją za prawdziwą.

Choć kolejne badania, przeprowadzone przez Jeana-Noëla Kapferera zaprzeczały rakotwórczemu działaniu kwasu cytrynowego, opinia publiczna nie dała się przekonać. Skutek był wręcz przeciwny. Ludzie mocniej zaczęli wierzyć w prawdziwość ulotki, w przeciwieństwie do "spisku medyków", którzy rzekomo chcą ukryć prawdę... Cała ulotka była zapisana trudnym do rozszyfrowania kodem, który niejako miał potwierdzić, że lista rzeczywiście jest tajna i wyciekła przez przypadek.

Ciekawe jest, że kwas cytrynowy pełni istotną rolę w cyklu Krebsa (szereg reakcji biochemicznych zachodzących w komórkach), a słowo Krebs w języku niemieckim oznacza nowotwór, stąd prawdopodobne tłumaczenie jego "rakotwórczości"...

Cukierki i tatuaże z narkotykami

To kolejny współczesny mit, który można było słyszeć na ulicach wielu polskich miast. W tym przypadku trudno ustalić jedną wersję. Ze względu na popularność było ich niezwykle dużo. Jedne z najpopularniejszych mówią o dilerach, którzy stoją przed szkołami rozdając cukierki nafaszerowane narkotykami, od których dzieci mdleją, a następnie są uprowadzane i ślad po nich ginie. Wiąże się to z nauką przekazywaną najmłodszym: "tylko nie bierz cukierków od obcych". Któż z nas tego nie słyszał?

Jako, że jedną z funkcji legend miejskich jest ostrzeganie przed zagrożeniem, wszystko wskazuje na to, że mamy z nim do czynienia w powyższym przekazie. Rodzice słysząc o porwaniach dzieci, starają się je za wszelką cenę uchronić przed potencjalnym zagrożeniem.

Narkotyki według wielu osób miały się znajdować również w tatuażach rozdawanych przez obcych. Dostało się też tatuażom dostępnym w sklepach, np. dołączanym do różnych gum, które wiele osób uznało za szkodliwe i zakazywało naklejać dzieciom.

Ludzkie mięso w sprzedaży

Legenda mówi o starszej pani z Tczewa, która przygotowała obiad dla rodziny. W zależności od wersji legendy, były to imieniny męża, bądź zwykła chęć pochwalenia się umiejętnościami kulinarnymi. Ostatecznie zorientowała się, że mięso, które kupiła było... ludzkie. Wezwano policję i przeprowadzono badania, które potwierdziły prawdziwość wydarzeń.

Mówi się, że w każdej legendzie jest ziarnko prawdy. Doszukując się go w tym przypadku warto cofnąć się do początku XX w., do Ziębic na Dolnym Śląsku. Choć od Tczewa dzieli je kilkaset kilometrów, to obie historie mają wspólne elementy. W czasach, kiedy Ziębice były jeszcze Münsterbergiem, mieszkał w nich szanowany obywatel Karl Denke, którego inflacja po I wojnie światowej pozbawiła środków do życia. Postanowił więc, że będzie wabił do swojego domu bezdomnych, włóczęgów i prostytutki, a następnie zabijał, by mięso peklować i sprzedawać na targu we Wrocławiu. 

Szacuje się, że w wyniku jego działalności zginęło minimum 40 osób, a w wyniku samych zbrodni powstało wiele nośnych plotek. Jedne podawały, że miejscowa wytwórnia konserw kupowała od Denke mięso, wskutek czego wszyscy przestali kupować ich produkty, a zakład zbankrutował. Pojawiła się też informacja o zatruciu wód gruntowych, w związku z czym konieczne było dostarczanie świeżej wody beczkowozami.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama