Elektryczny bożek. Zagadka nepalskiej świątyni
Pod koniec XIX wieku rząd brytyjski wysłał młodego geologa Daniela Masona na północne krańce swojej indyjskiej kolonii, aby przeprowadził badania w górach Nepalu. Mężczyzna nie podejrzewał, że zetknie się tam z zagadką, której do końca życia nie uda mu się rozwikłać.
Oprócz Masona do północnych Indii wysłano również dużą grupę topografów wojskowych pod dowództwem majora Abrahamsa, doskonale obeznanego z lokalnymi zwyczajami. Oddział, w którego skład wchodzili także miejscowi Gurkhowie oraz angielscy ochotnicy, nieśpiesznie pokonywał wytyczoną trasę. W obozie czekało na nich pięćdziesiąt jaków obładowanych jedzeniem i sprzętem.
Dopóki trasy Abrahamsa i Masona pokrywały się, praca jawiła się geologowi niczym przyjemny, zupełnie niegroźny spacer po najpiękniejszych górach świata. Jednak w pobliżu nepalskiej granicy ich drogi się rozeszły: major ruszył dalej w stronę Saharanpuru, z kolei Mason musiał zatrzymać się i zbadać tutejsze formacje skalne. Abrahams, z dobrej woli, wyznaczył dwóch żołnierzy do ochrony swojego rodaka.
Niemniej już następnego dnia, podczas wspinania się po stromym zboczu, jeden z nich skręcił nogę, po czym utykając ruszył w drogę powrotną (Mason miał nieodparte wrażenie, że mężczyzna symulował).
Ekspedycja ograniczyła się więc do czterech osób. Należeli do niej oprócz Masona: pomocnik - młody Anglik, doświadczony żołnierz oraz miejscowy przewodnik. Towarzyszyła im para jaków obładowanych jedzeniem, namiotami oraz próbkami geologicznymi. Wkrótce mieli pokonać najniebezpieczniejszy odcinek trasy - granicę z Nepalem, która nie była precyzyjnie oznaczona nawet na najlepszych mapach. Poza tym w górach pojęcie granicy często bywa bardzo umowne.
Niedostępny kraj
Królestwo Nepalu powstało w XVIII wieku i wkrótce odczuło na sobie "życzliwe" zainteresowanie ze strony brytyjskiego imperium. Anglicy już wtedy próbowali wciągnąć górskie państewko w orbitę swych wpływów.
Właśnie z tego względu wspierali przewrót pałacowy w Nepalu zorganizowany w 1846 roku przez feudalny ród Rana. Król został obalony, a klan nowych władców rządził aż do 1951 roku. Jednak Anglicy bardzo się przeliczyli. Dynastia, która doszła do władzy, w okresie swojego panowania całkowicie odizolowała kraj od reszty świata.
Żaden Nepalczyk nie miał prawa opuścić państwa, z kolei obcokrajowiec - dostać się na jego terytorium. W zasadzie mógł to zrobić, nawet o tym nie wiedząc, tyle że z błędu z pewnością wyprowadziłby go niewielki oddział straży górskiej złożony ze wspomnianych już Gurkhów.
Gdy dochodziło do takiego spotkania, cudzoziemiec mógł mówić o szczęściu, jeśli wracał żywy tam, skąd przyszedł. Właśnie dlatego Mason tak ostrożnie zbliżał się do nepalskiej granicy. Bardziej niż na mapę liczył na swojego przewodnika. Jednak, jak się okazało, na próżno - przewodnik, jak wszyscy tubylcy, miał głowę na karku i tylko czekał na nadarzającą się okazję...
Uwięziony
Pewnego wieczoru ekspedycja rozbiła obóz na jednym z górskich tarasów. Tam, pod osłoną krzaków, jej członkowie przygotowywali się do noclegu. Późną nocą, gdy nadeszła pora dyżuru Masona przy dogasającym ognisku, wyszedł on z namiotu i po raz kolejny zachwycił się dalekimi górskimi szczytami przykrytymi połyskującymi w jasnym świetle księżyca śnieżnymi czapami.
Jednak naukowiec nie zdążył nasycić się tym widokiem. Nagle jakby coś eksplodowało w jego głowie, a wokół zapanowała zupełna ciemność. Mason ocknął się w równie nieprzejrzanym mroku, tyle że tym razem z powodu opatrunku, który szczelnie zakrywał jego głowę.
Mężczyzna z rękami związanymi za plecami siedział na jakimś jucznym zwierzęciu. Wszystko wskazywało na to, że jedzie pod górę po stromym zboczu. Od czasu do czasu wokół niego rozlegały się głośne, gardłowe krzyki poganiaczy, ale Mason, nieznający tutejszego języka, niczego nie rozumiał. Słońce przypiekało coraz mocniej, a to oznaczało, że nastał dzień.
Pojmanego naukowca nieznośnie bolała głowa, na dodatek zaschło mu w gardle. Jego prośby o wodę pozostawały bez odpowiedzi. Wydawało mu się, że minęło wiele godzin, zanim ludzie, którzy wieźli go nie wiadomo dokąd, zatrzymali się na postój i pozwolili mu napić się do woli. Potem pojechali dalej.
Gdy porywacze dotarli na miejsce, ściągnęli młodego geologa z grzbietu zwierzęcia, po czym dokądś zaprowadzili. Po pewnym czasie zdjęli opatrunek z jego głowy. Kiedy oczy Masona ponownie przywykły do światła, zobaczył, że wraz z dwoma strażnikami uzbrojonymi w zakrzywione kindżały idzie wzdłuż długiego kamiennego korytarza.
Bóstwo
Gdy tunel się skończył, wszyscy weszli do dużej podziemnej sali oświetlonej pochodniami, które trzymali ludzie w tradycyjnych hinduskich strojach. Na piersiach każdego z nich widniała wielka czarna swastyka. W tamtym czasie znak ten niewiele mówił Europejczykom, ale dla mieszkańców Tybetu był symbolem słońca lub błyskawicy mającym zapewnić szczęście i bezpieczeństwo. Tym razem swoiście rozumiane...
Pośrodku sali, na postumencie, stał złocisty tron, na którym siedziało olbrzymie, groźne, czwororękie bóstwo o okrutnej twarzy z trojgiem oczu. W każdej jego dłoni lśnił zaostrzony metalowy pręt podobny do wskaźnika, a w powietrze wylatywały z nich syczące fioletowe błyskawice mniej więcej metrowej długości. Jedna z rąk posągu była wyciągnięta w przód, a trzymany przez nią szpikulec miotał najjaśniejsze i najdłuższe błyski.
Na podłodze tuż przed cokołem znajdowało się złożone z metalowych wycinków koło o średnicy jednego metra. Mason przyglądał się temu dziwnemu "piorunującemu" bóstwu bez szczególnego strachu.
Przeklinał się w myślach za to, że wcześniej nie zgłębił na tyle dobrze hinduizmu, żeby określić, z którym z trójcy hinduskich bogów - Brahmą, Wisznu czy Sziwą - miał do czynienia. Zwykle z czterema ramionami przedstawia się pierwszego z nich, jednak "oryginalny" Brahma poza czterema kończynami górnymi posiada także cztery twarze i nie siedzi na tronie, lecz na łabędziu.
Do hinduskiego panteonu należy również bóg-gromowładca o imieniu Indra, czy wieloramienna Kali, ale to nie ich przedstawiał posąg miotający piorunami... Mason zwrócił uwagę, że błyskawice w rękach bóstwa pulsowały: to zmniejszały się do rozmiarów pędzelka i dzieliły na poszczególne włoski, to znów łączyły się w całość i powiększały. I tak bez końca.
Ofiary
W pewnej chwili geolog usłyszał jakiś hałas za plecami. Obejrzał się za siebie. Zobaczył dwóch strażników, którzy siłą ciągnęli opierającego się wysokiego Hindusa w przepasce na biodrach.
Wkrótce na oczach Anglika rozegrała się makabryczna scena: kiedy błyskawice niemal zupełnie zniknęły, strażnicy wepchnęli związanego Hindusa do środka błyszczącego koła. Ten stanął dumnie wyprostowany i bez najmniejszego lęku spojrzał w straszne oblicze bóstwa. Wówczas dało się słyszeć znajome syczenie, a słupy ognistych piorunów zaczęły wyrastać z metalowych prętów. Potem rozbrzmiał ogłuszający grzmot - jedna z błyskawic uderzyła w głowę nieszczęśnika.
Siła uderzenia odrzuciła go w tył. Zapachniało spalonym mięsem. Kiedy bóstwo nieco się uspokoiło, strażnicy, jak gdyby nic się nie stało, wyciągnęli ciało z metalowego koła i dokądś zawlekli. Dwóch innych prowadziło już nową ofiarę - chudziutką dziewczynę, prawie dziecko, ubraną w sari. Widać było, że bardzo się bała: miała wytrzeszczone strachem oczy, przeraźliwie krzyczała i wyrywała się z nieludzką wręcz siłą.
Rozzłoszczeni strażnicy dosłownie wrzucili ją do metalowego koła. Biedaczka uderzyła głową o podłogę i zamilkła. Mason zamknął oczy, ponieważ nie chciał po raz kolejny oglądać tego makabrycznego widowiska, ale... nic się nie wydarzyło.
Gdy ponownie spojrzał na dziewczynę, ta dalej leżała w wyznaczonym miejscu, z kolei sycząca błyskawica niczym wijąca się żmija wpełzała tam, skąd się wydostała. I znów strażnicy złapali ciało, tym razem już bardziej delikatnie po czym zanieśli z powrotem do podziemnego korytarza. Mason zrozumiał, że nadeszła jego kolej: najwidoczniej specjalnie zostawili cudzoziemca na koniec, żeby poczuł, co to strach przed boską karą.
Ratunek
Oczywiście, jako naukowiec, Mason zdawał sobie sprawę, że wszystko, co widział, było spektaklem przygotowanym przez miejscowych kapłanów. Bardziej w tej chwili interesował go jednak fakt, że elektryczny bożek nie zabił dziewczyny ubranej w sari. Ta myśl, która błysnęła niespodziewanie w głowie Anglika, trzymała go przy życiu, gdy w końcu i jego zaciągnięto na miejsce kaźni.
Leżąc już na chłodnym metalu, na samym skraju koła, geolog wykręcił głowę i... zobaczył stempel niemieckiej firmy Siemens. Grom i tym razem nie gruchnął. Strażnicy wyprowadzili Masona z koła, po czym ponownie zawiązali mu oczy. Początkowo długo dokądś prowadzili, potem wieźli na grzbiecie muła albo jaka. W końcu postawili go na nogi i rozwiązali ręce.
Kiedy geolog zrozumiał, że jest wolny, chciał jak najszybciej zerwać przepaskę, ale to wcale nie było takie proste: strasznie spuchły mu ręce. Minęła godzina, zanim zdołał odsłonić oczy. Mason z trudem dochodził do siebie po nieoczekiwanym wyzwoleniu. Stał na wąskiej ścieżce przecinającej dno nieznanej doliny, przed nim w kamienistym korycie wartko płynął górski potok.
Właśnie tam znaleźli go stary żołnierz wraz z pomocnikiem, którzy szli po śladach porywaczy...
Tajemnica błyskawic
Wiele lat po powrocie do Anglii, tuż przed I wojną światową, Mason poznał znanego specjalistę w dziedzinie elektryczności atmosferycznej - profesora G. Simpsona - i opowiedział mu swoją historię.
- Możemy wyjaśnić tamte zdarzenia na dwa sposoby - odpowiedział po krótkim zastanowieniu Simpson.
Proszę sobie przypomnieć, co dzieje się z frontem atmosferycznym, gdy zbliża się do grzbietów górskich: chmury muszą jakby wdrapywać się po przeszkodach, a poza tym zaczynają rozwijać się w kierunku pionowym. Potem dochodzi w nich do grawitacyjnego podziału ładunków dodatnich i ujemnych, które znajdują się na dużych lub maleńkich kroplach wody. W ten sposób zwykłe chmury stają się tymi burzowymi...
Na pewno nie raz widział pan tuż przed burzą w górach, jak na ostrzu podniesionego nad głową czekana zapalają się ognie świętego Elma. Wtedy gradient pionowy pola elektrycznego może osiągać wielkości rzędu dziesiątków tysięcy woltów na metr. Jeśli postawi pan w okolicy wspomnianej podziemnej świątyni najprostsze kolektory ładunków i podłączy je do posągu, stworzy pan własnego karzącego boga-gromowładcę. Najwidoczniej to metalowe koło jest dobrze uziemione - na przykład przez górski strumień.
Nieszczęsny Hindus, o którym pan wspomniał, praktycznie bez ubrania, z mokrą skórą, posłużył za swego rodzaju przedłużenie tego uziemienia i przyjął na siebie całe wyładowanie. Z kolei pan leżał na podłodze w ubraniu i obuwiu, nie naruszając dzięki temu powierzchni ekwipotencjalnej - to pana uratowało. Podobnie sytuacja wyglądała w przypadku dziewczyny, która miała na sobie sari.
Pańska wzmianka o niemieckiej firmie skłania do rozważenia jeszcze jednej możliwej wersji wydarzeń. Niemcy już od dawna, pod najróżniejszymi pretekstami, próbowali dostać się zarówno na terytorium Indii, jak i rządzonego przez dalajlamów Tybetu. Być może nawiązali kontakt z jakąś miejscową sektą i skonstruowali dla niej tego potwora.
Wysokonapięciowe pole elektryczne mógł w tym przypadku wytwarzać najprostszy generator elektrostatyczny wprowadzany w ruch za pomocą wspomnianych wcześniej spadających kropli wody. Duża moc nie była tutaj potrzebna, ponieważ energia gromadziła się w butelkach lejdejskich lub specjalnych wysokowoltowych kondensatorach.
Biorąc pod uwagę powyższe informacje, nie dziwi również cykliczny tryb pracy maszyny... Czy to wystarczające wyjaśnienie niezwykłej przygody Masona? Tego nie dowiemy się nigdy. On sam do końca życia usiłował rozwikłać tę zagadkę, z powodzeniem przeprowadzając różnego rodzaju doświadczenia elektrostatyczne.
Tajemnicę swych dociekań zabrał jednak do grobu...