Królestwo Guliwera - upadła kraina Liliputów

Książka "Podróże Guliwera" jest klasykiem rozpalającym wyobraźnię. W Japonii literacka fikcja na kilka lat stała się rzeczywistością za sprawą Królestwa Guliwera - niecodziennego parku rozrywki.

Dzieło Jonathana Swifta postanowiono w drugiej połowie lat 90. przerobić na atrakcję turystyczną. Możliwość zobaczenia na własne oczy krain z powieści irlandzkiego pisarza, na czele z wielkim leżącym pomnikiem samego Guliwera, miała przyciągnąć turystów do cieszącego się nie najlepszą sławą regionu Japonii. Niestety, plan - krótko mówiąc - nie powiódł się.

Park rozrywki otwarto nieopodal najwyższego szczytu Japonii, góry Fudżi, w 1997 roku. Odwiedzały go miliony turystów rocznie, którzy jednak nie chcieli oni zostawać w okolicach. Powód? Jedynymi znanymi "atrakcjami" w pobliżu były: las Aokigahara oraz mała wioska Kamikuishiki - znajdujące się na terenie prefektury Yamanashi.

Reklama

Pierwsza z nich często nazywana jest lasem samobójców, gdzie rocznie życie odbiera sobie od kilkudziesięciu do kilkuset osób.

Druga to dawna siedziba japońskiej sekty religijnej Aum Shinrikyō, która w 1995 dokonała zamachu terrorystycznego w tokijskim metrze zabijając dwunastu ludzi. To właśnie na terenach Kamikuishiki zbudowano Królestwo Guliwera.

W inwestycję tę wpompowano ok. 350 milionów dolarów. Okazało się jednak, że z góry była ona skazana na porażkę. Tematyka parku nie była zbytnio porywająca dla najmłodszych zwiedzających, a ich niezadowolenie dodatkowo potęgowały "atrakcje", do których zaliczały się... krótki tor bobslejowy i kolejka, która nie podniosłaby ciśnienia nawet emerytce. Nic dziwnego, że włodarze parku z roku na rok witali w swoich progach coraz mniejszą liczbę zwiedzających.

W roku 2001 podjęto decyzję o zamknięciu nierentownego interesu. Co ciekawe, to właśnie wtedy Królestwo Guliwera stało się kultową ciekawostką Kraju Kwitnącej Wiśni, którą na własne oczy chcieli zobaczyć amatorzy opuszczonych miejsc.

Największą popularnością po zamknięciu parku cieszyła się wspomniana już, licząca aż 45 metrów długości rzeźba leżącego na plecach Guliwera. W jej obliczu zwiedzający faktycznie mogli poczuć się jak lilipuci.

Ci, którzy do Królestwa Guliwera dotarli dopiero po jego zamknięciu, często zostawiali na jego postaci ślady w postaci graffiti. Nierozwiązaną tajemnicą pozostają drzwi prowadzące dosłownie do środka Guliwera. W sieci na próżno szukać zdjęć prezentujących wnętrze tego betonowego "ciała".

W 2007 postanowiono ostatecznie wyburzyć wszelkie pozostałości po Królestwie Guliwera. Na szczęście nie brakuje fotografii uwieczniających tę oryginalną konstrukcję.

Kto wie, może w przyszłości ktoś raz jeszcze spróbuje zrobić z turystów prawdziwych liliputów?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy