Prawdziwe piekło w środku raju
Tajlandia to nie tylko turystyczny raj, ale przede wszystkim pole walki z handlem narkotykami, nieustannej bitwy przypominającej prawdziwą, okrutną wojnę. Kraj ten jest jednym z wierzchołków (dwa pozostałe to Birma i Laos) tzw. Złotego Trójkąta, regionu słynącego z produkcji opium.
Pożeracz ludzi
Europejczycy nazywają ten położony na peryferiach stolicy Tajlandii zakład karny z przekąsem "Bangkok Hiltonem", tubylcy zwą go z respektem "Wielkim Tygrysem" - ponieważ pożera ludzi. Nawet jeśli ktoś zdoła opuścić jego mury, wychodzi zwykle jako wrak człowieka.
Centralne Więzienie Bangkwang wybudowano na początku lat trzydziestych zeszłego wieku, pod osobistym nadzorem króla Ramy VI, z przeznaczeniem dla przestępców odsiadujących najdłuższe wyroki oraz jako miejsce egzekucji. Obiekt zajmuje 33 hektary i jest otoczony sześciometrowym murem długości przeszło dwóch kilometrów. Posiada 13 oddziałów, warsztaty, w których pracują skazani, salę zebrań i szpital.
Cele więzienne są permanentnie przepełnione. W zakładzie planowano przetrzymywanie maksymalnie czterech tysięcy osób, a zwykle przebywa w nim dwa razy więcej osadzonych. W warunkach urągających ludzkiej godności, które obywatelom Zachodu wprost nie mieszczą się w głowie. Wielu z nich trafiło tutaj, ponieważ byli przekonani, że jednorazowy występ w roli kuriera przewożącego małą paczuszkę z narkotykami niczym szczególnym nie grozi. Mylili się bardzo, tajlandzkie sądy ferują surowe wyroki, nie przejmując się żadnymi okolicznościami łagodzącymi, np. dotychczasową niekaralnością.
Brud jest wszechobecny
Pobyt w Bangkwang to nieustanna walka o przetrwanie. Zatłoczone cele (na jednego osadzonego przypada od 1,5 do 2 m kwadratowych powierzchni użytkowej) przypominają raczej chlewnie niż pomieszczenia dla ludzi, np. zamiast ubikacji jest otwór w posadzce. Śpi się na podłodze, przy włączonym świetle. Łóżko i koc można mieć, o ile się za nie zapłaci. Brud jest wszechobecny, więźniowie są nieustannie dręczeni przez insekty (muchy, wszy, pchły). Piją wodę czerpaną wprost z zanieczyszczonej rzeki.
Nie lepiej przedstawia się sprawa z wyżywieniem, złożonym głównie z ryżu i kapuścianej zupy z symboliczną ilością tłuszczu. Więzienny jadłospis nie przewiduje mięsa, warzyw i owoców, ale menu można uzupełnić karaluchami i szczurami, których nie brakuje. Lepsze jedzenie jest do kupienia, co wykorzystują strażnicy więzienni, czerpiący zyski z intratnego handlu koniecznymi do życia produktami.
W przeludnionych celach szerzą się choroby (przede wszystkim gruźlica, a także AIDS, dyzenteria, czerwonka, malaria, cholera), infekcje i grzybice, dotknięci nimi więźniowie nie mogą liczyć na właściwą opiekę lekarską. A ponieważ w Bangkwang przebywają ludzie skazani na minimum 25 lat, niewielu ma szansę, aby dotrwać do końca wyroku.
"Humanitarne" zabijanie
Na dodatek za każdą najmniejszą niesubordynację grożą im surowe kary, np. są zamykani w karcerze, ciemnej i ciasnej celi (nawet na trzy miesiące) lub, całkiem nadzy, są przez wiele godzin przetrzymywani na palącym słońcu. Inną formą represji jest zakładanie na nogi ciężkich, ważących ponad 20 kilogramów kajdan.
Międzynarodowe organizacje broniące praw człowieka wielokrotnie zwracały tajlandzkim władzom uwagę na położenie więźniów przebywających w Bangkwang i innych zakładach karnych w tym kraju i domagały się bardziej humanitarnego ich traktowania. Z niewielkim skutkiem, gdyż w odpowiedzi nieustannie słyszą, że Departament Więziennictwa dba o to, aby osadzeni przebywali we właściwych sanitarnych i bytowych warunkach. Choć jedno udało się zmienić - od 2003 roku egzekucji nie dokonuje się za pomocą karabinu maszynowego (przedtem kat wystrzeliwał serię pocisków w pierś skazanego), stosuje się, wzorem amerykańskim, śmiercionośny zastrzyk. Nie planuje się zniesienia kary śmierci.
Jacek Inglot