Alexishafen: Krajobraz po wojnie o Pacyfik
Kilkaset metrów od głównej drogi, wśród gęstego lasu znajduje się sporych rozmiarów polana. To dawny japoński pas startowy, który przyroda z jakichś powodów do tej pory oszczędziła. Wokół rozpościerają się setki głębokich dołów - lejów po alianckich bombach. Na starym lotnisku stoi samotny, świetnie zachowany wrak japońskiego dwuśmigłowego bombowca Nakajima Ki-49 Donryū - tak podróżnik i fotograf Paweł Zgrzebnicki opisuje Alexishafen, dawną japońską bazę z czasów konfliktu o Pacyfik.
Przeczytaj fragment książki "Tam, gdzie kończy się świat":
- No pewnie, że wiem, gdzie to jest. - Recepcjonistka spojrzała na mnie wzrokiem tak zdziwionym, jakbym zapytał ją, czy wie, który mamy rok. - Ale ja z panem nie pojadę. Postaram się kogoś przysłać. - Popatrzyła jeszcze raz na mnie, a potem do jakiejś książki, zapewne w poszukiwaniu numeru telefonicznego.
Skoro twierdziła, że się postara, to trzeba było poczekać. Najlepiej nad brzegiem morza, gdzie można było sobie podumać w przepięknych okolicznościach przyrody.
Skalista plaża wydawała się mało przyjazna. Fale rozbijały się o ostre jak brzytwa kamienie, wypłukane do cna przez słoną wodę. Krajobraz był dramatyczny, choć jednocześnie wspaniały. Groźny, ale dostojny. Dzień zapowiadał się przepięknie, a słońce cudownie oplatało promieniami błękitną toń Morza Bismarcka.
Fascynowały mnie podpory karabinów maszynowych, które wkomponowano w tym miejscu w linię brzegową. Jak to było, gdy spoczywały na nich ciężkie, śmiercionośne maszyny? Jak wyglądał wtedy świat Papui?
W pewnym sensie wkrótce mogłem się o tym przekonać na własne oczy. Po wojnie o Pacyfik przetrwało bowiem na Nowej Gwinei wiele śladów, wśród których najbardziej chyba spektakularnymi są zachowane w niezłym stanie pozostałości japońskich baz lotniczych i wraki samolotów. Jedno z miejsc, w których odnaleźć można "pamiątki" z okresu drugiej wojny światowej, znajduje się niedaleko Madangu. Tam właśnie zamierzałem się wybrać.
Poszukiwania przewodnika z maczetą
Pomiędzy "zamierzać" a "wybrać się" jest jeszcze sporo miejsca, które w Papui doskonale zagospodarowuje przewodnik. W tym kraju znajomość nazwy miejscowości często nie wystarcza, by do niej dotrzeć, potrzeba kogoś, kto zna drogę. Są ku temu co najmniej trzy powody. Po pierwsze, choć transport publiczny w Papui jest w miarę dobrze zorganizowany, to im dalej od utartych szlaków, tym wyprawa mniej przewidywalna. Na trasach do małych miejscowości porusza się mniej ciężarówek, a fatalny stan dróg sprawia, że czasami są one zupełnie nieprzejezdne. Po drugie, chodzi o bezpieczeństwo. Jedynie ktoś, kto mówi w miejscowym języku i zna okolicę, może powiedzieć, czy gdzieś niedaleko nie toczą się walki plemienne i czy na trasie nie grasują uzbrojeni bandyci, zwani tutaj raskols.
Patrole wojskowe starają się wyeliminować groźnych gangsterów i władze robią dużo, aby zapewnić ład, ale nadal zdarzają się brutalne, zbrojne napady, połączone z gwałtami i rabunkiem. Dlatego każdy kierowca wozi tu przy sobie broń palną lub maczetę. Ta ostatnia (mówią na nią bush knive) to w zasadzie nieodłączny atrybut wszystkich mężczyzn, których można spotkać za miastem. Maczeta pełni w Papui podobną rolę, jaką pełnił rewolwer na Dzikim Zachodzie. Daje poczucie pewności i na prowincji prawie nikt się z nią nie rozstaje. Trzecim powodem, dla którego po terenach Nowej Gwinei lepiej poruszać się z przewodnikiem, jest fakt, że większość tutejszych ziem należy zwyczajowo do jakiegoś plemienia. Współczesne państwo i pojęcie wspólnoty narodowej, a nawet samego narodu, są tu określeniami sztucznymi, wymyślonymi dla tubylców zaledwie czterdzieści lat temu. W 1975 roku kraj uzyskał formalną niepodległość i tożsamość prawną, ale tereny ziemskie od wieków podzielone są pomiędzy setki niezależnych plemion - tak różnych, jak różne są języki, którymi do dziś władają.
Obecna władza czyni wiele, aby wytworzyć w obywatelach poczucie jedności, ale jest to szalenie żmudna praca, a jej efekt, jeśli w ogóle będzie widoczny, to najprawdopodobniej dopiero za kilka pokoleń. Na razie każde z plemion cieszy się niezachwianym poczuciem własnej odrębności i tak też traktuje swoją ziemię. Dlatego każdy, kto stawia nogę na nieswoim terenie, może być "poproszony" o zapłatę należnego myta, wyrzucony siłą albo potraktowany jeszcze gorzej. Wybierając się do jakiejś wsi, dobrze więc mieć wsparcie kogoś z miejscowych. Innymi słowy, przewodnik był mi niezbędny.,
Koleżanka pojedzie
- No, wreszcie pana znalazłam! - dobiegł mnie głos niezadowolonej recepcjonistki. - Mówiłam, że postaram się kogoś przysłać, więc gdzie pan polazł? - Podparła rękoma biodra i popatrzyła na mnie z wyrzutem. - Koleżanka, która tam mieszka, pojedzie z panem za pięćdziesiąt kina. Do Alexishafen, tak?
- Tak, do Alexishafen. To daleko stąd?
- Niedaleko. Zresztą, jej pan zapyta. Zaraz tu będzie. Niech się pan zbiera.
Słowo "zaraz" na Nowej Gwinei może mieć przeróżne znaczenia, ale jednym z ostatnich jest "rychłe zdarzenie". Równie dobrze może chodzić o chwilę, jak i tydzień, w zależności od realiów czasowych panujących w danej społeczności, no i od okazji oczywiście. Tym razem "zaraz" okazało się rekordowo krótkim przedziałem czasowym, bo już po nieco ponad godzinie drobna kobieta pojawiła się na spalonym słońcem placu, rozciągającym się tuż przed recepcją hotelu.
- Nazywam się Mia, chcesz jechać do Alexishafen?
- Tak jest. To daleko?
- Nie, jakieś dwadzieścia pięć kilometrów, bus jedzie niecałą godzinę.
- A gdzie jest przystanek?
- W centrum, ale tu przecież jest tylko jedna droga. Wystarczy machnąć i kierowca się zatrzyma.
Świetnie, pomyślałem, dobrze, że w tym skwarze nie trzeba daleko iść pieszo. Kilkugodzinny spacer po mieście sprzed kilku dni dał mi się we znaki, wolałem więc posiedzieć sobie w cieniu i spokojnie poczekać na transport.
- Tu będzie dobrze - oświadczyła Mia, stając w... pełnym słońcu przed wyjściem z hotelu, zaraz obok rozgrzanego do białości stalowego poszycia bramy ogrodzeniowej.
Najbliższy cień znajdował się kilkaset metrów dalej, pod pięknym, rozłożystym drzewem, rosnącym na poboczu drogi. Skoro jednak "operacja" miała potrwać tylko chwilę, postanowiłem nie wnosić poprawek co do miejsca wybranego na łapanie okazji. Faktycznie, busy pędziły ulicą niemal jeden za drugim.
- To nie był ten? - spytałem nieco rozczarowany po tym, jak pięćdziesiąty z kolei pojazd minął nas na pełnym gazie.
- Nie, nasz zaraz przyjedzie - odparła Mia, patrząc beznamiętnie na horyzont zakurzonej drogi, skąd co chwila wyłaniały się rozmaite pojazdy.
Uroki transportu publicznego
Westchnąłem, poprawiłem mokry od potu kapelusz i razem z nią zacząłem się tępo gapić w dal. O dziwo, obserwacja ulicznej monotonii zaczęła mnie wciągać. Dostrzegłem intrygujący schemat. Samochody dzieliły się na kilka grup: busy, ciężarówki przewożące pasażerów, terenowe samochody ochrony i auta należące do różnych firm. Też terenowe. Nie zauważyłem żadnego prywatnego samochodu, za to jedyną marką, jaka rzucała się w oczy, była toyota. Ochroniarze jeździli land cruiserami, podobnie jak pracownicy firm, choć ci jeszcze korzystali z toyoty hilux, a wśród busów królowały toyoty hiace i coaster. Jedynie wśród ciężarówek, oprócz toyoty dyna, zauważyłem kilka bedfordów i mercedesów.
Wszystkie te samochody miały wspólną cechę: ich okna, z przodu, boku i tyłu, były zabezpieczone gęstą, stalową siatką, chroniącą je przed kamieniami lecącymi spod kół innych użytkowników drogi. Wszystkie, co do jednego, wyglądały jak opancerzone.
- Wsiadamy! - krzyknęła Mia, wyrywając mnie z drogowego transu.
Faktycznie, jeden z busów zwolnił i w drzwiach pojawił się mężczyzna szczerzący do nas krwistoczerwone zęby. Splunął betelem na ziemię i wyciągnął rękę po należność.
- Zapłać mu - rozkazała przewodniczka i wsiadła pierwsza, jak prawdziwa dama.
Transport publiczny w Papui-Nowej Gwinei obsługuje zawsze co najmniej dwóch mężczyzn: kierowca i jego pomocnik. Ten ostatni otwiera drzwi i wpuszcza pasażerów, pobiera opłaty (z góry), za bagaż licząc sobie zależnie od liczby siedzeń, które zajmują pakunki. Na tym jednak jego rola się nie kończy. Wisi w drzwiach, wrzeszcząc na przystankach, że "jest jeszcze wolne miejsce". Zabawia też pasażerów, czasami śpiewa lub oddaje się różnym dziwacznym zajęciom, próbując umilić czas sobie i podróżnym.
Kierowca ma też zmiennika, "wyprowadzającego" pojazd z przystanku początkowego. Z reguły w długą trasę bus wyrusza z dużego miasta, takiego jak Madang. Zanim odjedzie, musi się całkowicie zapełnić. Kierowca krąży więc wokół centrum przez godzinę, dwie, trzy, a czasem nawet cztery. Nie ruszy w trasę, póki ostatnie miejsce nie zostanie zajęte. Pasażerowie, którzy już usadowili się w środku, muszą się uzbroić w cierpliwość. W tym czasie konduktor krzyczy, wysiada, namawia przechodniów do przejażdżki, wsiada z powrotem i znów wykrzykuje przez drzwi nazwę miejscowości docelowej. Gdy uda się zebrać komplet, PMV może wyjechać w trasę, lecz wcześniej zmienia się jeszcze kierowca (kilkugodzinne krążenie w kółko musiało się przecież dać temu pierwszemu nieźle we znaki). "Wyjeżdża w trasę" wcale nie oznacza, że jedzie wprost do celu. Często odwiedza jeszcze parę miejsc - a to podjedzie pod czyjś dom, bo ktoś czegoś zapomniał, a to podwiezie jakąś paczkę, może kogoś gdzieś podrzuci. W końcu naprawdę rusza w drogę.
Bus stanął w środku dżungli
Krajobraz za oknem nie był zbytnio ciekawy. Ot, asfalt, dziura, kilometr bez asfaltu, krzaki, drzewa - i tak w kółko. Hipnotyczna trasa. Zupełnie się nie zorientowałem, kiedy dojechaliśmy na miejsce.
- To tu. - Mia machnęła ręką do konduktora i chwilę później bus stanął w środku dżungli. Od asfaltowej nitki odchodziła w tym miejscu szutrowa droga, przy której stała pokryta palmowymi liśćmi wiata z napisem "Heart of Mary Health Centre, Sek, Alexishafen" (Centrum Medyczne Serca Maryi, Sek, Alexishafen). Tabliczka wskazywała, że centrum jest gdzieś niedaleko, zapewne w porcie, zaraz naprzeciwko wyspy Sek, znajdującej się nieopodal. Lekarza, na razie, na szczęście nie potrzebowałem. Najważniejsze było, że znaleźliśmy się na miejscu.
Razem z nami z busa wysiadło kilka osób, które bacznie się nam przyglądały. Niewielu turystów odwiedza to miejsce, a jeśli jacyś tu bywają, to nie na tyle często, aby mieszkańcy sobie o tym mogli przypomnieć. Przewodniczka zamieniła z ludźmi kilka słów w miejscowym języku, mnie pozostało bierne przysłuchiwanie się niezrozumiałej mowie.
Szliśmy przez wieś, która w niczym nie przypominała pięknej osady, jaką była jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Przed drugą wojną światową znajdowało się tu dobrze prosperujące miasteczko. Stała pokaźna Katedra Świętego Michała oraz wspaniała rezydencja, w której urzędował ówczesny, pochodzący z Niemiec, biskup Franziskus Wolf. Alexishafen było również siedzibą misji katolickiej werbistów, którzy przybyli tu już w dziewiętnastym wieku. Dziś to zaledwie polna droga, kilka chat i skromny kościół, przypominający raczej wielki barak ze stojącą obok dzwonnicą, zespawaną na wzór skromnej, ażurowej kratownicy. Po dawnej świetności nic nie zostało. Wojna zmieniła wszystko.
W czasie krwawego konfliktu o Pacyfik, w styczniu 1943 roku miasto zostało zajęte przez Japończyków, którzy zbudowali tu pas startowy dla swoich samolotów oraz bazę wojskową z działami przeciwlotniczymi. Wkrótce potem rozpoczęły się intensywne bombardowania aliantów. Naloty zniszczyły całkowicie miasto i wszystkie jego zabudowania. W kwietniu 1944 roku wojska japońskie wycofały się, wcześniej jednak zaminowały całe terytorium. Niebawem teren przejęła armia australijska. Choć dziś na pierwszy rzut oka Alexishafen to po prostu kolejna wieś na mapie wybrzeża, okoliczna dżungla nadal skrywa skarby świadczące o ponurej przeszłości regionu.
Leje po bombach
Kilkaset metrów od głównej drogi, wśród gęstego lasu znajduje się sporych rozmiarów polana. To dawny japoński pas startowy, który przyroda z jakichś powodów do tej pory oszczędziła. Wokół rozpościerają się setki głębokich dołów - lejów po alianckich bombach. Na starym lotnisku stoi samotny, świetnie zachowany wrak japońskiego dwuśmigłowego bombowca Nakajima Ki-49 Donryū. Wcześniej można było tu znaleźć również inne szczątki floty lotniczej Cesarskiej Armii Japońskiej, ale czas i ludzie rozdrobnili je tak bardzo, że w końcu zniknęły na dobre. Helen, bo tak brzmi aliancki kryptonim ocalałego wraku, spoczywa tu nadal i, jak dotąd, ma się całkiem nieźle.
- Niedawno walczyli tu ludzie - oświadczyła nagle Mia, odwracając się na chwilę tyłem do swoich rozmówców.
- Jak to niedawno? - spytałem, nadal rozmyślając o wielkich bitwach minionych czasów. - To było siedemdziesiąt lat temu.
- Co siedemdziesiąt? - Przewodniczka postawiła oczy w słup. - Jak siedemdziesiąt? Lat?! Godzinę temu walczyli.
- Zaraz, zaraz... - Tym razem ja nie nadążałem. - Gdzie? Tutaj? Kto walczył?
- Dwóch mężczyzn, na targu, o tam! - Mia wskazała palcem jakiś skwer w oddali.
Miejsce otoczone było siatką i z daleka wyglądało dosyć spokojnie. Przechadzały się tam jakieś kobiety, ktoś siedział na ziemi, zapewne z orzechami kokosowymi albo betelem na sprzedaż.
- No i? - Nie kryłem zdziwienia. - Dalej się biją czy już skończyli?
- Skończyli, z godzinę temu właśnie.
- To w czym problem?
- Ludzie mówią, że mogą być jakieś kłopoty.
Rozejrzałem się wokół, ale żadnych problemów nie zauważyłem. Jedni szli na targ, inni z niego wracali. Ktoś z kimś rozmawiał, w powietrzu nie sposób było wyczuć zagrożenia.
- Pewnie dali sobie po razie i się rozeszli. A w ogóle to o co poszło? - zapytałem.
- Nikt nie wie. - Dziewczyna popatrzyła na mnie z zakłopotaniem. - Może o pieniądze? W każdym razie tutaj takie bójki nigdy nie kończą się tak po prostu.
Nie wiedziałem za bardzo, co ma na myśli, ale postanowiłem nie wdawać się w dalszą dyskusję. Niczego niezwykłego nie potrafiłem dostrzec, prócz gapiących się na mnie zewsząd ludzi. Ale to akurat było zupełnie normalne.
- Chodźmy - zaproponowałem. - Wiesz, jak dojść do lotniska?
- Tak. - Mia kiwnęła głową. - To znaczy ten człowiek wie. - Wskazała na leciwego mężczyznę wspierającego się na kiju. - Zna skrót. Zaprowadzi nas.
Atmosfera była sielska. Świeciło słoneczko, ludzie krzątali się wokół, dzieci goniły jedno drugie, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Szliśmy ślamazarnie, bo człowiek z laską utykał na jedną nogę i chyba w ogóle przywykł do niezbyt szybkiego tempa życia. Zeszliśmy z szutrowej drogi na leśną ścieżkę, przy której stało kilka bambusowych chat. Po stu metrach szlak niespodziewanie się urwał, a przed nami wyrósł stary, stalowy most. Masywny, zupełnie zardzewiały, przecinał zarośnięty gęstą dżunglą wąwóz i pamiętał zapewne jeszcze czasy wojenne. Prócz ciężkiej konstrukcji niewiele się ostało. Kiedyś pokryty deskami grubości kilku cali, dziś świecił wielkimi prześwitami dziur, bezwstydnie odsłaniając rzeczną toń, snującą się pod nim gdzieś w głębi.
Zaraz będzie tu piekło!
- To jedyna droga? - Z niepokojem popatrzyłem na staruszka wspinającego się na rozległą kratownicę mostu bez nawierzchni.
Przewodniczka przetłumaczyła moje pytanie. Mężczyzna przystanął, oparł laskę o masywny kształtownik, leżący metr od niego, i wymamrotał coś w swoim języku. Spojrzałem na leciwą postać, zastanawiając się, dlaczego, do licha, ludzie nie położą sobie na tym straszliwym moście nawierzchni z bambusowych pali? Rosną wszędzie wokół. Wystarczyłoby kilka ruchów maczetą i przeprawa byłaby jak nowa. Jeden dzień pracy sprawiłby, że przez następne kilka lat spacer tędy byłby czystą przyjemnością (w każdym razie nie napawałby grozą stalowych czeluści).
- Nie, nie jedyna. To skrót. Jeśli nie chcesz tędy iść, możemy przejść do wraku okrężną trasą. W sumie ja też wolałabym nie wchodzić na to coś. - Mia uśmiechnęła się i z wyraźną ulgą zdjęła nogę z wąskiej stalowej belki, pod którą rozpościerał się kilkumetrowy uskok.
Wróciliśmy do wsi i w kilka minut przeszliśmy ją całą na powrót. Byliśmy już niemal przy głównej drodze, gdy nagle, z ogromną prędkością, wyskoczył z niej biały pickup. Rozpędzona tylnonapędowa toyota hilux zatańczyła na zakręcie i rycząc silnikiem, w tumanach kurzu minęła nas oraz kilku spacerujących ludzi. Na pace siedziała grupa mężczyzn uzbrojonych w kije bejsbolowe i maczety. Zanosiło się na coś niedobrego.
- Uciekaj! - wrzasnęła Mia. - Dalej, dalej! - ponaglała, biegnąc co sił w nogach. - Zaraz będzie tu piekło! Szybko! Do drogi!
Wraz z nami z wioski uciekało mnóstwo ludzi. W jednym momencie do głównej, asfaltowej nitki wiodącej do Madangu zaczęło biec kilkadziesiąt osób. Pojawiali się znikąd. Wyskakiwali z dżungli, z bocznych ścieżek, zza pobliskich drzew. Zdążyłem zauważyć, że w tłumie są głównie kobiety i dzieci. Maluchy płakały, któreś rozpaczliwie krzyczało "mama, mama!", bezradnie odwracając się za siebie w poszukiwaniu ratunku. Z oddali, z miejsca gdzie jeszcze chwilę temu ludzie snuli się beztrosko, dobiegły głuche odgłosy walki. Tępe uderzenia ludzkich ciał w zetknięciu z ziemią, pięściami i twardym drewnem zabójczych pałek. To łomot śmierci. Co chwila przerywały go krzyki zrozpaczonych kobiet i wrzaski mężczyzn toczących wojnę o życie.
Nie wiem, ile trwała walka, bo choć ucieczka wydawała się ciągnąć w nieskończoność, zapewne już po kilku minutach zwolniłem tempo, mając nadzieję, że jestem wystarczająco daleko. Inni też zaczęli już iść szybkim marszem, wciąż kierując się jak najdalej od pobliskiej rzezi. Serce łomotało mi jak oszalałe.
- Co to było? - Przez zaschnięte gardło moje słowa ledwo wydostały się na zewnątrz.
- Mówiłam ci, że zatarg jeszcze się nie skończył. To zemsta.
- Toż to regularna wojna! - krzyknąłem. Poziom adrenaliny powoli spadał, a ciało zaczynało się trząść z napięcia.
- No, wojna, a niby co miałoby być?
Osłupiałem. Słyszałem, że plemiona Nowej Gwinei należą do najbardziej bezwzględnych na świecie. Wiedziałem też, że walka i konflikt zbrojny stanowią dumę i kulturową podstawę egzystencji tutejszych społeczności. Ale nie sądziłem, że krwawy mord i najazdy z bronią wkradają się w tak błahe, codzienne spory, jak kłótnia na targu!
- Ci ludzie nie znają dialogu. Znają się za to świetnie na walce - podsumowała przewodniczka. - Wracamy do wraku? Zanim dojdziemy, walka się już skończy - powiedziała spokojnym głosem, jak gdyby nigdy nic.
- Zwariowałaś? - Wybałuszyłem oczy, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałem. - Przecież dopiero co ludzie walczyli tam maczetami! Być może ktoś zginął. Kilka minut temu wszyscy w panice uciekali, a ty chcesz tam wracać?
- Jak uważasz, ale po takiej rozróbie powinien być spokój. Ci, którzy najechali wieś, z pewnością dostali to, czego chcieli.
Trudno mi było dać wiarę jej słowom. Jednak tubylcy wokół nas faktycznie jakby się uspokoili. Zaczęli rozmawiać, ktoś nawet się zaśmiał. Nie mogłem pojąć, jak można tak szybko przejść do porządku dziennego nad podobnym wydarzeniem. Może rzeczywiście takie sytuacje są tu normą?
Postanowiłem nie ryzykować dla widoku starego samolotu i zdecydowałem, że wracamy do Madangu. Wystarczyło mi atrakcji na jeden dzień.
Wiesz, piątek, wypłata, alkohol...
- Trochę głupio, że wybrałeś się w weekend - powiedziała Mia, gdy w końcu siedliśmy w busie jadącym do miasta. - Wiesz, piątek, wypłata, alkohol... To robi swoje. Pod koniec tygodnia takie sytuacje zdarzają się dość często. W każdym razie znacznie częściej niż kiedy indziej.
Postanowiłem zapamiętać te słowa. Zastanawiałem się, gdzie będę za tydzień, w kolejny weekend i czy tam spotka mnie coś podobnego. Wydarzenia tego dnia uświadomiły mi, jak kruchy jest ład w Papui-Nowej Gwinei i jak pozorny może być spokój zwykłego dnia. Papuasi to urodzeni wojownicy, a walka na śmierć i życie od zawsze przenikała ich codzienność. Powszechność krwawych konfliktów opisywał mniej więcej w połowie dwudziestego wieku amerykański misjonarz Tom Bozeman, relacjonując swój pobyt wśród członków plemienia Dani:
"Dani ciągle prowadzili walki, a mężczyźni tak często odnosili rany i ginęli, że stało się to częścią naszego życia. Pamiętam pewne niedzielne popołudnie, kiedy to kilku mieszkających niedaleko tubylców przysiadło koło naszej misji po wielkiej bitwie. Zapytałem ich, jak potoczyła się walka. Odparli: "Świetnie! Zabiliśmy jednego gościa, trafiliśmy dzidą prosto w jego serce. Runął martwy na ziemię, a wróg, wycofując się, zostawił go tam, gdzie upadł. Zabraliśmy więc ciało i schowaliśmy. Jutro będzie wielkie święto. Fajnie, gdybyś przyszedł i zobaczył".
Bozeman szczegółowo opisuje też akt zemsty oraz towarzyszącą mu dziką agresję, przenikającą serca wściekłych ludzi:
"Kiedy tak stałem obok ciała ofiary, zaczęły wokół zbierać się kobiety w grupach po około dwadzieścia osób. W ślepej furii zaczęły skakać po trupie, dźgając go kopaczkami i depcząc zaciekle. Niektóre z nich bez wątpienia myślały w tym momencie o innych bitwach, w których zginęli ich ukochani. Teraz dawały upust wściekłości, wyżywając się na martwym ciele u swoich stóp. Przez godzinę, a nawet dłużej, kobiety kontynuowały swój taniec, wykrzykując obelgi w kierunku zgładzonego wroga".
Krótko mówiąc, cieszyłem się, że uszedłem cało z tej sytuacji i że wracam do Madangu.
Fragment książki "Tam, gdzie kończy się świat".
Papua-Nowa Gwinea to kraj, po którym nadal należy podróżować uzbrojonym w duży zasób wiedzy, ostrożność i wiarę w to, że dotrze się w końcu do celu. O mrocznych zakamarkach regionu, ale również o jego urzekającym pięknie oraz kulturowym bogactwie opowiada czytelnikom podróżnik i fotograf Paweł Zgrzebnicki - "Tam, gdzie kończy się świat". Wydawnictwo Muza. Premiera: 14 czerwca 2017 r.
Skróty i sródtytuły pochodzą od redakcji.