Armia z sieci
Rośnie polityczna potęga mediów społecznościowych. Ich użytkownicy dowiadują się o wzajemnych planach i inicjatywach szybciej niż z tradycyjnych środków przekazu.
Wyrwać się spod kontroli państwa
W rozmowach na temat bezpieczeństwa międzynarodowego pojawiło się nowe pytanie: czy nadszedł już czas, kiedy społeczeństwa, dzięki internetowi i telefonii komórkowej, będą w stanie wyrwać się spod kontroli państwa? Na Bliskim Wschodzie okazało się, że tak. Na początku sierpnia 2011 roku rozegrał się kolejny spektakl z mediami społecznościowymi na pierwszym planie. Tym razem, o dziwo, nie na Bliskim Wschodzie, lecz w Wielkiej Brytanii. W roli głównej obok sprawdzonego już Twittera wystąpił komunikator działający na smartfonach firmy BlackBerry.
Esemesująca generacja
17 stycznia 2001 roku lojaliści w filipińskim Kongresie zagłosowali za odrzuceniem kluczowych dowodów obarczających oskarżonego o korupcję prezydenta Josepha Estradę. Po dwóch godzinach od ogłoszenia tej decyzji tysiące Filipińczyków zgromadziły się na Epifano de Los Santos Avenue w centrum Manili. Protest w dużej mierze zainspirowany został rozsyłanymi SMS-ami, które zawierały następującą treść: "Go 2 EDSA. Wear blk". (idź na Epifano de Los Santos Avenue. Ubierz się na czarno).
Taką wiadomość otrzymało wówczas ponad siedem milionów Filipińczyków, dzięki czemu tłum protestujących rozrósł się w ciągu dwóch dni do blisko miliona osób. Szybki rozwój wydarzeń przeraził komisję, która zajmowała się dochodzeniem w sprawie prezydenckich malwersacji. Dowody obarczające Estradę zostały dopuszczone, a 20 stycznia 2011 roku prezydenta zmuszono do ustąpienia ze stanowiska. Wspominane wydarzenie uznano później za precedens. W obaleniu przywódcy państwa kluczową rolę odegrały media społecznościowe. Estrada przyznał, że to "esemesująca generacja" doprowadziła go do upadku.
W 2009 roku komuniści stracili władzę w Mołdowie po demonstracjach, które były koordynowane z użyciem telefonów komórkowych, Facebooka i Twittera. Jaką siłę ma to ostatnie narzędzie, udowodniły również antyrządowe wystąpienia na Białorusi w roku 2006 oraz ostatecznie ujarzmiona przez władze zielona rewolucja w Iranie w 2009 roku.
Rewolucja bez lidera
Wystarczy założyć odpowiednią stronę i "odkąd ktoś stanie się jej fanem, wszystkie opublikowane na niej informacje natychmiast trafią na jego tablicę. Rząd nie jest w stanie tego cenzurować, dopóki całkowicie nie zablokuje dostępu do Facebooka", takimi spostrzeżeniami Ghonim dzielił się na łamach jednego z amerykańskich tygodników.
I rzeczywiście. Internet stał się motorem egipskiej rewolucji. Symbolem sprzeciwu wobec rządu i brutalności państwowych służb został Khaled Said. Aleksandryjczyk, który obnażał w sieci niechlubne działania egipskiej policji, został w odwecie pobity na śmierć. Po tym zdarzeniu Ghonim stworzył na Facebooku stronę zatytułowaną "We Are All Khaled Said", która szybko stała się jedną z największych platform egipskich aktywistów.
14 stycznia, po wydarzeniach w Tunezji, Ghonim zaprosił na protesty sympatyków wszystkich stron zrzeszających powyżej 350 tysięcy użytkowników. Datę wyznaczył na 25 stycznia. Odzew był ogromny. Już po trzech dniach ponad 50 tysięcy osób poinformowało, że weźmie udział w tym wydarzeniu. Po zamieszkach 25 stycznia władze zablokowały Facebook. Nie powstrzymało to mieszkańców Egiptu. Rewolucja już się bowiem rozpoczęła. Po dwóch tygodniach Mubarak musiał ustąpić.
Również trwające od kilku miesięcy protesty w Bahrajnie, Jemenie i Syrii zostały zainicjowane przez media społecznościowe. Jak jednak pokazują najświeższe wydarzenia, także nowoczesne państwa nie są w stanie kontrolować cyberprzestrzeni.
Wszystko zaczęło się od demonstracji po śmierci 29-letniego Marka Duggana, mieszkańca Tottenhamu, który zginął z rąk policji. Trzystuosobowy tłum, zwołany na pokojową manifestację za pomocą internetowych i komórkowych komunikatorów, protestował pod posterunkiem policji w dzielnicy Tottenham.
Po zmroku rozpoczęło się jednak podpalanie samochodów i doszło do zamieszek, które niebawem ogarnęły cały Londyn, a także inne brytyjskie miasta. Na fali chuligańskich wybryków urzędnicy w Wielkiej Brytanii żądali, aby aresztować użytkowników Twittera, którzy nawołują młodzież do przemocy. Również niektóre brytyjskie media winą za zamieszki obarczały platformy komunikacji społecznościowej.
Gdy producenci smartfonów BlackBerry i administratorzy Twittera obwieścili, że zamierzają współpracować z policją, ich strony internetowe w odwecie zostały natychmiast zaatakowane przez hakerów.
Zachodnia hipokryzja
Liczy na to, że w ten sposób uda jej się wypromować i utrzymać w szyku pokolenie dwudziestoi trzydziestolatków. Początki były obiecujące. Już po kilku dniach działania profil Najwyższej Rady Wojskowej miał ponad ćwierć miliona fanów.
Podobnie było w Wielkiej Brytanii. Premier David Cameron publicznie wyraził radość z zebrania miliona podpisów pod apelem o pomoc dla policji w czasie trwania zamieszek. Ten milion skupił się... na Facebooku, na jednej ze stron piętnujących uliczne zamieszki na Wyspach.
Jakub Gajda, orientalista, dziennikarz i publicystą, ekspertem Fundacji imienia Kazimierza Pułaskiego do spraw Bliskiego Wschodu, autor serwisu internetowego Afganistan24.org.
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.