Dwa i pół Sudanu
Kraj stracił status największego państwa Afryki, ale uporał się z tragicznym konfliktem w Darfurze.
Jeszcze przed uzyskaniem niepodległości mieszkańcy Północy próbowali islamizować i arabizować czarne, chrześcijańsko-animistyczne, plemiennie podzielone Południe. Najważniejsze dla Sudańczyków było jednak uniezależnienie się od Brytyjczyków i Egipcjan, a nie separatystyczne dążenie prowincjonalnego Południa, na którego mieszkańców patrzono z góry.
Przekleństwo niepodległości
Przedsecesyjny Sudan stanowił złożoną mozaikę etniczno-religijną. Należący do grupy ludów semickich i wyznający islam Arabowie (żyjący w północnej oraz środkowej części kraju) tworzyli najsilniejszą pod względem kulturowym, gospodarczym oraz politycznym społeczność.
Obok nich (między innymi w Darfurze, gdzie od niedawna jest spokojnie) żyją czarni muzułmanie. Południe zamieszkują przede wszystkim Niloci, do których zalicza się ludy Dinka oraz Nuerów, Szylluków i wiele mniejszych wspólnot. Niejednokrotnie dochodziło między nimi do bratobójczych walk, które przeplatały się z wojną z Chartumem.
Niepodległość ogłoszono w 1956 roku. Tymczasem do pierwszej poważnej rebelii, spowodowanej zajęciem przez kadry arabsko-muzułmańskie głównych stanowisk w armii, administracji oraz edukacji (również na Południu), doszło w 1955 roku. Wówczas przez południową część kraju przetoczyła się fala strajków i demonstracji, która wkrótce przerodziła się w powstanie - brutalnie spacyfikowane przez armię i ochotników z Północy.
Tak narodził się zbrojny ruch separatystyczny, na który Chartum zareagował wprowadzeniem stanu wyjątkowego.
W 1961 roku w południowym Sudanie stacjonowało aż osiem tysięcy żołnierzy (przy dwudziestotysięcznej armii), gotowych bezwzględnie tłumić wszelkie przejawy sprzeciwu.
Beczka prochu
Zastosowanie środków siłowych nie przynosiło efektów, więc zakazano tworzenia nowych misji chrześcijańskich. Z czasem wszystkich zagranicznych misjonarzy zmuszono do opuszczenia kraju i oskarżono o podsycanie separatyzmu oraz działanie na rzecz obcych interesów. W siłę rośli sudańscy Bracia Muzułmanie z Hassanem at-Turabim na czele. Do początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku wywierali oni już znaczący wpływ na politykę Chartumu, ale dekadę później popadli w niełaskę.
Gdy w Chartumie dochodziło do przewrotu, nowi przywódcy szukali popleczników, gdzie się tylko dało - również na Południu. Tak było w latach siedemdziesiątych XX wieku, kiedy południowcy uzyskali znaczną autonomię. Rozejmy trwały jednak krótko. Ten także.
Wojna domowa wybuchła z nową mocą na początku lat osiemdziesiątych XX wieku - po ujawnieniu rządowych planów znacznego ograniczenia autonomii. Kiedy w 1983 roku zaczęto je realizować, pułkownik John Garang (dotychczas oficer sudańskiego wojska) utworzył Ludowy Ruch Wyzwolenia Sudanu i Ludową Armię Wyzwolenia Sudanu. Konflikt nasilił się, kiedy współpracujący z islamistami prezydent Dżafar Nimeiri wprowadził w całym Sudanie szariat. Południe nie mogło się na to zgodzić.
Morderstwa chrześcijan
Obalenie dyktatury Nimeiriego w 1985 roku nie przyniosło spokoju. Ludowa Armia Wyzwolenia Sudanu odnosiła coraz większe sukcesy i zdobywała pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku wiele strategicznych miast. Zmusiło to rząd do anulowania muzułmańskiego prawa w prowincjach nieislamskich. W końcu doszło do zawieszenia broni i przedstawienia Chartumowi warunków pokoju, ale negocjacje przerwał kolejny zamach stanu. W 1989 roku z pomocą islamistow władzę przejął generał Omar Al-Baszir.
Dla południowców rządy nowego prezydenta okazały się tragiczne. Bombardowano obiekty cywilne i obozy dla uchodźców, a żołnierze oraz ochotnicy z paramilitarnych milicji mordowali chrześcijan i animistów oraz utrudniali misjom humanitarnym niesienie pomocy. Dopiero wparcie Stanów Zjednoczonych, Izraela, Egiptu oraz Algierii pozwoliło separatystom odbudować osłabione siły i walczyć dalej.
Nikt nie mógł tej wojny wygrać, więc na początku XXI wieku strony zasiadły do rokowań. Uwieńczeniem negocjacji było podpisanie (w styczniu 2005 roku) porozumienia pokojowego, nadającego południowym prowincjom status autonomii. Postanowiono też, że o ich przyszłości zadecydują w 2011 roku mieszkańcy. Stolicą autonomicznego Sudanu Południowego została Dżuba, a prezydentem - i wiceprezydentem Sudanu - Salva Kiir Mayardit (Garang już nie żył). Zgodnie z porozumieniem dochody z eksploatacji południowych złóż ropy naftowej (główna kość niezgody) miały być dzielone po połowie.
Jedno z najbiedniejszych państw świata
Łatwo było przewidzieć, że mieszkańcy Południa opowiedzą się za secesją. Zabiegi Chartumu nie mogły temu przeszkodzić. Do referendum zdążyły się w Dżubie zadomowić ponadnarodowe korporacje - chętne do budowy infrastruktury oraz eksploatacji ropy naftowej. 9 stycznia 2011 roku zapadła decyzja, a 9 lipca proklamowano powstanie państwa - Sudanu Południowego. Nie oznacza to rozwiązania spornych kwestii, na przykład podziału pól roponośnych w regionie Abyei, położonym przy granicy, gdzie ma się odbyć odrębne referendum.
Nie można go przeprowadzić, ponieważ nie porozumiano się, kto ma wziąć w nim udział: czy wszyscy mieszkańcy, czy tylko Dinkowie, jak chce Dżuba. O ile w regionie rozlokowano wojska etiopskie, które strzegą porządku, o tyle w Kordofanie Południowym - prowincji Sudanu właściwego - toczą się walki między Chartumem a Dżubą. Stawką jest przyszłość Abyei.
Gdy ogłoszono niepodległość Sudanu Południowego, komentatorzy pisali o jednym z najbiedniejszych państw świata. To typowy rolniczo-surowcowy kraj, zależny od światowych rynków, zachodnich technologii i międzynarodowej pomocy. To państwo upośledzone gospodarczo i społecznie - wojna z Północą zahamowała jakikolwiek rozwój. Bieda, niski poziom urbanizacji oraz analfabetyzm przekraczający 70 procent to problemy, które trudno będzie rozwiązać. Jest oczywiście ropa naftowa, ale zyski z niej idą głównie do kieszeni polityków oraz kombinatorów. Aż 80 procent ogólnosudańskich złóż "czarnego złota" znajduje się w Sudanie Południowym. Dlatego Chartum domaga się, aby podział pół na pół obowiązywał nadal. Ma w rękawie pewne asy - to Północ dysponuje rurociągami, rafineriami oraz dużym portem nad Morzem Czerwonym.
40 tys. skradzionych krów
Kolejnym problemem są waśnie plemienne. Dla zamieszkujących ten obszar wielu pomniejszych ludów kawałek ziemi i stado bydła to ważne zasoby. Na tyle ważne, aby o nie walczyć. Ponad miesiąc od ogłoszenia niepodległości we wschodniej prowincji Jonglei doszło do walk, w których zginęło kilkaset osób. Prawdopodobnie chodziło o zemstę, ale przy okazji uprowadzono dwustu Nuerów i skradziono czterdzieści tysięcy krów. Demokracja w takim kraju jest czystą abstrakcją.
Tymczasem udało się częściowo rozwiązać problem Darfuru, przynajmniej politycznie, bo nie humanitarnie. Konflikt, którego eskalacja nastąpiła w 2003 roku, nie miał religijnego podtekstu - większość czarnoskórych mieszkańców prowincji to muzułmanie.
Zginęło ponad trzysta tysięcy ludzi, prawie trzy miliony musiały opuścić domy. Spór miał charakter historyczny (handel niewolnikami), etniczno-rasowy (Arabowie kontra ludność negroidalna) oraz polityczny. To konflikt typu centrum - peryferie, w którym lokalne antyrządowe ugrupowania walczyły o większy dostęp do zasobów i uznanie ich politycznych praw.
Przeciwnikami rebeliantów były paramilitarne oddziały arabskich bojowników (dżandżawidów), które dyskryminowały i atakowały czarnoskórych mieszkańców Darfuru. Na dramatyczną sytuację zareagowała społeczność międzynarodowa - Unia Afrykańska wysłała do prowincji trzy tysiące żołnierzy, a Rada Bezpieczeństwa ONZ wezwała władze w Chartumie (przychylnie nastawione do dżandżawidów) do powstrzymania arabskich bojówek, po czym z wielkim trudem wprowadziła sankcje. Przeszkodą były zastrzeżenia Moskwy oraz Pekinu, który jest dla Chartumu głównym partnerem ekonomicznym.
Chronić mieszkańców
Kolejne lata określa się mianem katastrofy humanitarnej. Dopiero 2011 rok położył kres czystkom etnicznym i dał nadzieję na normalizację. W lipcu podpisano porozumienie w Doha, które formalnie kończy wojnę. Stronami są rząd Sudanu i reprezentujący Darfur Ruch Wyzwolenia i Sprawiedliwości.
Na mocy tej umowy powstanie fundusz rekompensacyjny dla rodzin ofiar.
Uregulowano też kwestie organizacji politycznej w prowincji i na szczeblu centralnym (podział stanowisk i urząd wiceprezydenta dla przedstawiciela Darfuru) w taki sposób, żeby chronić interesy mieszkańców zachodnich ziem Sudanu. Ci zaś mają się z czasem wypowiedzieć na temat przyszłości prowincji, ale w ramach państwa sudańskiego.
Można się więc spodziewać, że opowiedzą się za daleko idącą autonomią, ponieważ na pełną niezależność Chartum nie pozwoli.
Michał Lipa, doktorant na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Zajmuje się systemami politycznymi, stosunkami międzynarodowymi oraz procesami społeczno-gospodarczymi na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Publicysta portalu Mojeopinie.pl.
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.