Kolumbia: Las Vegas Parano
Tak, podróżuję bez pieniędzy od blisko dwóch miesięcy, tak, przejechałem już około 20000 kilometrów autostopem z Rio de Janeiro, tak, jadłem już śniadanie w postaci jabłka i kilku bananów – pisze Tony Kososki wspominając swoją podróż po Kolumbii.
Tony Kososki, 22-letni podróżnik z Polski, przemierzywszy autostopem Brazylię, Boliwię i Peru, postanawia skierować swoje kroki na północny-zachód kontynentu. Choć planował spędzić w podróży po Ekwadorze, Kolumbii i Wenezueli jedynie dwa miesiące, już minęło osiem. Jeszcze o tym nie wie, ale do końca drogi pozostaje drugie tyle. W tym czasie spotka, między innymi, skorumpowanych policjantów na ekwadorskiej granicy, siedemnastoletnich strażaków oferujących działkę kolumbijskiej kokainy czy wenezuelskich zwolenników i przeciwników Hugo Chaveza. Ale najpierw musi wydostać się z peruwiańskiego Iquitos, miasta po środku Puszczy Amazońskiej, które nie ma żadnego połączenia drogowego z resztą kraju.
Przeczytaj fragment książki Tony’ego Kososkiego "Widzieć więcej":
Wysadzili mnie przed wjazdem do miasta od strony południowej i poinformowali, że droga w prawo to ta, która wiedzie do mojego celu, gdzie dodatkowo odjeżdżają autobusy. Ale ja oczywiście wiedziałem lepiej i nie uśmiechało mi się jechać boczną szosą, dlatego skręciłem w lewo i z tego punktu kolejną godzinę w pełnym słońcu szedłem na wylotówkę na główną drogę po północnej stronie miasta. Łagodnie mówiąc, Neiva była czymś, czego nigdy w życiu nie widziałem i nigdy nie zapomnę. Przez kolejne kilka kilometrów liczba ludzi brudnych, naćpanych, śpiących na ulicy albo w ogóle na niej mieszkających, kąpiących się w płynącej przez cały kraj rzece Magdalena wygrywała ze wszystkim, co wcześniej widziałem w Ameryce Południowej. Uczucie przerażenia potęgowały czarne zacieki na ścianach budynków oraz kraty w oknach. Standardowo po ulicach kręcili się ze swoimi drewnianymi "wózkotaczkami" sprzedawcy owoców - królującej zawsze pomarańczy oraz ananasa. Mimo to w połowie drogi natrafiłem na sympatyczny park, w którym pierwszy raz w życiu zobaczyłem ogromne iguany wspinające się po jeszcze większych drzewach.
Choć napotkani policjanci zapewnili mnie, że miasto jest spokojne i nic mi w nim nie grozi, to w ramach oszczędności czasu noc wolałem spędzić godzinę drogi dalej, w namiocie, gdzieś na środku pustyni Tatacoa - oczywiście niezbyt daleko od jakiejkolwiek niewielkiej cywilizacji. Powodem były też docierające do mnie informacje o tym, że niebo nad pustynią jest naprawdę piękne. Na samochód czekałem dość długo, blisko dwie godziny. Zatrzymał się młody chłopak. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się od niego, że muszę wysiąść za jakieś 30 kilometrów, lecz problem jest taki, że na drugą stronę rzeki trzeba przepłynąć łódką. Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego w południe ludzie zostawili mnie tam, gdzie zostawili...
Od kilku dni omijam wszystko, co mogę
Ledwo wsiadłem, spytał, czy palę. Pomyślałem, że brzydko będzie odmawiać, dlatego pociągnąłem trzy razy i oddałem, po czym dostałem interesujący wykład, że w Kolumbii mają trzy rodzaje marihuany, z czego on palił oczywiście creepe, czyli tę najlepszą, co bardzo szybko poczułem.
- Stary, to tu, tu wysiadasz - usłyszałem chwilę później, kiedy rozłożony na wygodnym fotelu klimatyzowanego auta oglądałem już film ze swojego życia. W tym stanie jakoś nie mogłem sobie wyobrazić negocjacji dotyczących rzecznej przeprawy ani dotarcia do Tatacoa. Chłopak jechał do Fusagasugá i gdy powiedział, że jest to niewielka wioska, poprosiłem, żeby mnie tam wysadził. Jazda miała nam zająć kilka godzin. Mniej więcej w połowie trasy pojawiła się dwupasmowa autostrada. Była już noc, znajdowaliśmy się na lewym pasie. Przyspieszyliśmy, obraz zaczął się rozciągać, ja pocić, na liczniku musiało być ponad 200 kilometrów na godzinę. Co ten ziomek robi. Dopiero co mówił, że upalony jeździ spokojnie - pomyślałem, kiedy z prawej strony wyprzedziła nas ciężarówka. Jechaliśmy 60 kilometrów na godzinę.
Na miejscu byliśmy po dwudziestej drugiej. Wioska okazała się sporym miastem. Nieco oporni strażacy usłyszawszy, że wczoraj też spałem w remizie, zgodzili się mi pomóc. Z rana maszerując na wylotówkę, zacząłem się zastanawiać, co chcę w tym kraju zobaczyć. Na razie od kilku dni omijam wszystko, co mogę. Zaledwie 100 kilometrów stąd była Bogota, ale wtedy z pewnością nie dojechałbym do Medellín. Zdecydowałem się zatem wrócić nieco na południe, aby odbić na zachód i zatrzymać się w Salento.
Nie czekałem długo. Niepewnie stałem na autostradzie z wyciągniętym kciukiem, gdy po około 30 minutach zatrzymał się kilkudziesięcioletni, pomalowany na ciemnobrązowo samochód, którego pasażer aż wychylił się i krzyczał w moim kierunku, machając ręką: DAWAJ, DAWAJ! W aucie były dwie osoby. Twarz i postura kierowcy przypominała przerośniętego psa z Łap gołębia, drugi, niższy ode mnie, wyglądał dobrze, choć obaj zbytnio nie wzbudzali mojego zaufania. Przednie drzwi się otworzyły, fotel powędrował do przodu, wsiadłem na tylną kanapę, zostałem "uwięziony" i przygoda się zaczęła.
Tak, podróżuję bez pieniędzy od blisko dwóch miesięcy, tak, przejechałem już około 20000 kilometrów autostopem z Rio de Janeiro, tak, jadłem już śniadanie w postaci jabłka i kilku bananów.
- Co, tylko tyle? - Dało się zrozumieć, że nawet gdybym opowiadał teraz o swoim locie na Księżyc, zeszłoby to bezpowrotnie na drugi plan.
- Nie, to my nie możemy dalej jechać. - I po kilkunastu minutach zajechaliśmy do przydrożnej restauracji, gdzie za 6000 COP kupili mi jajecznicę. Byłem w szoku, a lekko napawające mnie strachem myśli zgodnie z zasadą: "kto karmi, nie ma złych zamiarów", umykały. Tym bardziej że jeden z nich zaczął ze mną rozmawiać o rodzinie. Pokazał mi zdjęcie swojej córki, która poleciała do Kanady na studia, znalazła męża i teraz piastuje jakieś ważne stanowisko. Wkrótce znów stanęliśmy. Pan z prawej strony wyskoczył z auta i za moment wrócił z dużą butelką białego, samorobnego alkoholu. Od kiedy wsiadłem, było bardzo zabawnie, a widząc, do czego to zmierza, pomyślałem, że dzień zapowiada się całkiem ciekawie. Nie minęło pięć kolejnych minut, a ten sam facet wyjął kluczyk, z kieszonki naszytej na wysokości serca mały woreczek, otworzył go, na samą końcówkę nabrał ociupinkę białego proszku, odwrócił się w moim kierunku i spytał:
- Chcesz?
Moje marzenie było na wyciągnięcie ręki. Poczułem się dokładnie tak samo jak przed momentem wymiany koszulki z kibicem Ekwadoru na stadionie w Rio de Janeiro. Bałem się. Ale pomyślałem sobie, że chciałem i samo do mnie przyszło, więc bierz albo SP...DALAJ i życia o nic więcej nie proś. Kolumbia wyraźnie chciała udowodnić, w jakim kraju zdarzają się najlepsze autostopowe historie.
Przygodzie się nie odmawia
Nasze autko z górki rozpędzało się nawet do prędkości 80 kilometrów na godzinę. Jednak ciągłe postoje sprawiły, że do oddalonego o zaledwie 70 kilometrów miasteczka Girardot jechaliśmy... dwie godziny. Tu wbrew kierowcy zrobiliśmy kolejny pięciominutowy postój, bo trzeba było kupić trochę creepe. Zostaliśmy sami, a ten zaprosił mnie na salpicón. W dużym kubku wylądował gęsty napój z papai i arbuza z masą innych owoców w środku, między innymi banana, winogron oraz mango. Po godzinie ruszyliśmy. Ja w zasadzie planowałem tutaj wysiąść, żeby skierować się na Ibagué, a później w region upraw kawy, ale skoro w samochodzie toczyła się historia rodem z Las Vegas Parano, to jechałem dalej. Przygodzie się nie odmawia. Kawałek za miastem minęliśmy peaje. Podczas opłaty coś im się przypomniało.
- Ty, daj mi dokumenty.
- Jakie dokumenty?
- Od samochodu.
- Jak ja nie mam dokumentów.
- Jak nie masz dokumentów, przecież miałeś zabrać.
- Nie, ty miałeś zabrać, ja wziąłem pieniądze.
- Co?! Ja brałem pieniądze, a ty miałeś zabrać dokumenty.
- Chyba jesteś chory, przecież mówiłem ci, że ja wezmę pieniądze, a ty masz trzymać dokumenty.
- Matko Boska, no nie wierzę, teraz przez ciebie spóźnimy się do jednostki.
- Przeze mnie? To przez ciebie!
- Nie, to niemożliwe. Musimy znaleźć dokumenty. Wysiadamy.
Auto stało niemal na środku ulicy, pasażer uspokajał ludzi w korku, po raz kolejny mówiąc, że on należy do Gwardii Narodowej. Przejrzeli schowki, korytka, zajrzeli do bagażnika. Nic nie znaleźli, a telenowela wciąż trwała. W pewnym momencie myślałem, że robią to specjalnie, że zaraz zaczną mi wkręcać, że to ja je ukradłem, ale na nic takiego się nie zanosiło.
- Przez ciebie teraz będziemy musieli wracać do Bogoty, gamoniu!
- Weź, bo jak cię zaraz walnę - odpowiedział kierowca.
- Cholera jasna, szukamy dalej, one muszą gdzieś tu być, pamiętam, że je wkładałem. - I zaczęli od nowa. Tym razem się udało.
- Ha! Wiedziałem, że je tu pakowałem. No, to teraz już szybciutko, jedziemy bezpośrednio do Pitalito. Mamy wszystko, niczego nie potrzebujemy, nie robimy żadnych postojów. Zobaczysz, dzisiaj na kolację będziemy w jednostce!
I ruszyliśmy - 50 kilometrów na godzinę, a do przejechania pozostało im 350 kilometrów. Po kilkudziesięciu minutach wesołej jazdy znowu stanęliśmy. Tylko że tym razem na dobre. Samochód stoczył się z górki i zatrzymał. Więcej nie chciał odpalić.
Teraz jedziemy, spokojnie, bez nerwów
- Aj, cholera jasna, zapłon musiał się zepsuć - powiedział pasażer i otworzył klapę od silnika. Trochę pogrzebał i mówi: "odpalaj!". Nic to nie dało, bo zwyczajnie skończyło się paliwo. - BOŻE PRZENAJŚWIĘTSZY, jak mogłeś zapomnieć zatankować auto? - mówi do kierowcy. Gdy to usłyszałem, to omal nie padłem z beki. Co mi się dzisiaj trafiła za ekipa?!
- Ty dokumentów zapomniałeś, to mnie się zapomniało zatankować.
- Jak zapomniałem, a co to jest?!
- No dobra, a kto znalazł?
- Dobra, dobra. Niech ci będzie. Obaj w tej sytuacji zawiniliśmy.
- Panowie, spokojnie, nie ma tragedii. Mogę złapać stopa, pojedziemy na stację, zawrócimy, wlejemy, dojedziemy, zatankujemy i po problemie - wtrąciłem i za pomysł zabrał się mój ulubiony aktor dzisiejszej komedii. Czekaliśmy PONAD GODZINĘ, bezczynnie siedząc w słońcu, aż coś wreszcie się zatrzymało.
- Hola, kolego, słuchaj, paliwa nam zabrakło, mógłbyś podrzucić nas na stację benzynową? My z Gwardii jesteśmy, jedziemy do jednostki służyć państwu.
A chłop na to:
- A-ale stacja jest tutaj. - Wskazał palcem na górkę z lewej strony i faktycznie, dopiero teraz zauważyliśmy stojący za drzewem niebieski cennik. W tym momencie myślałem, że już dosłownie padnę ze śmiechu. Panowie po chwili wrócili z kanistrami. Uzupełniliśmy bak i znowu "gnaliśmy" przed siebie.
- Dobra, pech się nas trzymał, ale już nas opuścił. Teraz jedziemy, spokojnie, bez nerwów.
- No, no, już po wszystkim. Wszystko dobre, co się dobrze kończy - powiedział kierowca, a przygody ustały i po blisko siedmiu godzinach wysiadłem na stacji benzynowej w połowie drogi, którą wczoraj pokonałem, jadąc z Neivy. Przeszedłem na drugą stronę i zacząłem łapać w odwrotnym kierunku. Cieszyłem się z podjętej decyzji, ponieważ miałem wrażenie, że to mogli być partyzanci. Stojąc przez dwie godziny samotnie i analizując to, co przeżyłem, nie mogłem uwierzyć, żeby dowódca armii starającej się zwalczyć narkotyki z taką łatwością sięgał po biały proszek.
Niestety, do zmierzchu nie zatrzymało się już żadne auto. Z radością przyjąłem fakt, że mogę za free skorzystać z prysznica na stacji i czysty usiadłem na murku, czytając książkę. Niedługo później jakiś facet zaczął mi się przyglądać, po czym podszedł i sam spytał, dokąd jadę. Ostatecznie udało mi się podjechać 120 kilometrów, a jeszcze na początku drogi, kawałek za stacją, zostałem dodatkowo zaproszony przez kierowcę i jego żonę na kolację. Za 6000 COP dostałem tamales, czyli ciasto z mąki kukurydzianej nadziewane w tym wypadku kurczakiem, zawinięte w liść bananowca i związane "pakułami". Dopiero po godzinie 22.00 dojechaliśmy do Ibagué i, jak obiecał kierowca zatrzymaliśmy się przy remizie. Poprosiłem, aby jego żona na wszelki wypadek podeszła ze mną i wyjaśniła, co i jak. Ku mojemu zdziwieniu strażak nie wyraził zgody, żeby mnie przenocować.
- Ale jak to nie? Przecież ja zawsze śpię u strażaków - powiedziałem, na co on: - Aha. No to zapraszamy. - I nocleg był załatwiony.
Nikt nie chciał się zatrzymać
Nazajutrz, gdy chciałem wyjść, kazali mi czekać. A czekać w Ameryce Południowej nie lubiłem, bo na to, co można załatwić w pięć minut, im czasem schodzi pół dnia. Strefa jednak była niebezpieczna, dlatego jeden z mundurowych zaproponował, że zaprowadzi mnie na komisariat policji. Szliśmy przez rynek, ale on był tak bardzo inny od mercado, które poznałem w Boliwii czy Peru. Tutaj to wyglądało, jakbym znajdował się na wyniszczonym przez huragany Haiti. Byłem niemalże pewny, że samotny spacer tą drogą automatycznie pozbawiłby mnie całego mojego majątku w postaci pozostałych 5000 COP, a może nawet i plecaka. Gdy minęliśmy najgorsze, pozostało pokonać ostatnią prostą w dół. Wciąż się bałem, ale strażak zapewniał, że tu jest bezpiecznie. Na komisariacie próbowałem wypytać, gdzie dokładnie jest wylotówka. Rozpadało się, więc chłopaki mniej więcej w moim wieku dali mi skorzystać z internetu i naturalnie podzielili się śniadaniem. Gdy się rozpogodziło, zapewnili mnie, że droga, którą będę szedł, jest bezpieczna i po kilkunastominutowej wspinaczce cały spocony dotarłem wreszcie na odpowiednią wylotówkę.
Ludzie dziwnie się na mnie patrzyli. Nikt nie chciał się zatrzymać. Po jakimś czasie podszedł do mnie jakiś gość z ogromnym kamieniem w prawej ręce. Przyjrzał mi się, spojrzał na leżący plecak, któremu pod klapą urosła dziura na całą szerokość. Powiedział, że tu nikt nie stanie i że muszę przejść tam... 50 metrów dalej, gdzie zatrzymuje się autobus. Cóż, podziękowałem za tak subtelną radę, a on odszedł, odrzucając kamulec. Ale tu czy tam, czy nawet 2 kilometry dalej, nie chciał zatrzymać się dosłownie nikt. Dopiero po obiedzie, gdy już od dwóch godzin zrezygnowany łapałem na siedząco, niespodziewanie zabrała mnie ciężarówka. Wraz z kierowcą pokonywaliśmy słynną trasę La Linea, przed którą miejscowi bardzo mnie ostrzegali. Drogą pełną zakrętów i wzniesień jechaliśmy... cały dzień. Nagroda pocieszenia miała jednak miejsce przed najwyższym szczytem. Kierowca zaprosił mnie na typową przekąskę tego regionu, czyli agua de panela con queso. Do ciepłej wody wrzuca się kawałek paneli, czyli twardej kostki zrobionej z soku z trzciny cukrowej. Gdy ta się rozpuści, nalewa się ją do kubków, a do nich wrzuca biały sprężysty ser. Początkowo brutalne połączenie smaku słodkiego ze słonym było dla mnie dziwne, ale jak już spróbowałem, to żałowałem, że porcja była taka mała. Niedługo przed zachodem słońca i kilka kilometrów przed celem kierowca odbijał w lewo w nieznanym mi kierunku. Wysiadłem na rondzie w Calarcá i wkrótce dojechałem do miasta Armenia kolejną ciężarówką, której szofer powiedział mi, że nie potrafi czytać ani pisać.
- No zobacz. - I pokazał mi swojego whatsappa, gdzie faktycznie prowadził jedynie ustną konwersację. Mimo to wydawał się szczęśliwy, całą drogę był wesoły... Kiedy dokładnie wybadał stan moich finansów, to powiedział: - Dobra, to dajesz mi swoje 5000 COP, a ja ci 10000. - Okej! Jak dają, to biorę! Zanim wysiadłem, podarował mi jeszcze pomidora... z drzewa. Który nie jest warzywem, a owocem i służy do robienia przepysznych soków na śniadanie!
Dostałem kieszonkową, niewielką kosę
Wysiadłem na samym wjeździe do miasta, gdzie znajdował się CAI, czyli budka wielkości kiosku, w której stacjonowała policja. Zgodę na nocleg otrzymałem od razu. Korzystając z resztek dnia, zostawiłem ciuchy i udałem się na zwiedzanie. W krajach Ameryki Południowej problem jest taki, że kiedy ludzie mówią "Armenia jest piękna", to niekoniecznie muszą mieć na myśli samo miasto, lecz na przykład region dookoła niego. Ten, w którym teraz się znalazłem, słynie z produkcji kawy. Dla tych, którzy mają pieniądze, być może ciekawe będzie wybrać się na plantację, aby zobaczyć niewielkie krzaczki, proces zbioru, wypalania, parzenia, a na koniec jeszcze spróbować, jak smakuje świeży owoc. Inni mogą za kilkadziesiąt tysięcy pesos udać się nawet do lunaparku! Mnie pozostały przeciętne alejki, możliwość wjazdu na kilkunastopiętrowy budynek, z którego, jak to z wysokości, roztaczał się ładny widok na okolicę i to w zasadzie tyle. Gdy zaczął padać deszcz, schowałem się pod pierwszym lepszym zadaszeniem, a szczęście chciało, że przede mną, ze spotykanym na całym kontynencie ruchomym kioskiem, stała starsza pani z zawieszonymi dookoła siebie tabliczkami "minutos". Od wjazdu do Kolumbii nie mogłem tego zrozumieć, aż wreszcie tutaj wyjaśniono mi, że telefonia komórkowa dla prywatnego użytkownika jest bardzo droga. "Babcia" wiedząc, że na ulicy z jej usług będzie korzystać wiele osób, może kupić największy pakiet, do każdej sieci z osobna, a później w cenie 100 pesos sprzedawać minutę, co opłaca się każdemu. Trzy telefony z epoki Nokii 3310 przyczepione są długimi łańcuchami do "kiosku". Niektóre kobiety oferują nawet mały taborecik, żeby sobie przycupnąć.
Gdy wróciłem na posterunek, było już ciemno. Pojawili się nowi funkcjonariusze, a pan w okularach, który dał mi zgodę, zniknął. Pozostali szybko się ze mną zakumplowali, powiedziałbym wręcz, że "zdążyłem przed kolacją". Dowiedziałem się, że bogata kolekcja maczet leżąca pod krzesłem to pamiątka po zatrzymaniu autobusu z pseudokibicami, a że nie miałem czym obrać pomidora, to dostałem taką kieszonkową, niewielką kosę. Nie chcę pisać, że "o mały włos się przydała", ale gdy stałem z rana na wylotówce 5 kilometrów dalej naprzeciwko ogromnego komisariatu, zatrzymał się obok mnie motor z dwoma młodymi chłopakami. Kierowca jakby nie zwracał na mnie uwagi, ten z tyłu przyglądał się natomiast moim rzeczom. W głowie opracowałem szybki plan walki i ucieczki na drugą stronę ulicy, gdzie za murami stacjonowali mundurowi. Ta dziura w plecaku to jednak był całkiem niezły pomysł. Chyba w obawie, że zacznę ich prosić o pieniądze, odjechali.
Do Salento była stąd mniej niż godzina drogi i tani autobus. Będąc jednak wierny swoim ideom, dojechałem tam na trzy auta. Pierwsza kobieta nie dość, że zaprosiła mnie do restauracji na całkiem luksusowy posiłek, to pod koniec dała mi wizytówkę, zaprosiła do swojego hotelu i wręczyła drobne, które wyszperała z portfela. Uzbierało się z nich jakieś 15000 pesos, co w skrócie oznaczało, że stan moich finansów poprawił się wystarczająco na dłuższy czas. Kolejny pan zostawił mnie na zjeździe do miasteczka, które od głównej drogi położone było wciąż kilka kilometrów dalej pod górę. Chwilę później zatrzymało się nowe duże auto z dwoma starszymi kobietami w środku. Jedna z nich była właścicielką ładnego kolonialnego domu i powiedziała, że jeśli chcę spać w namiocie, to nie widzi przeszkód, żeby mnie przenocować nawet dwie noce. Będę mógł wziąć prysznic, zostawić rzeczy, ugotować jedzenie... Propozycja dla mnie idealna.
Ledwo dojechaliśmy i się rozgościłem, wyjęła okrągłe pudełko po ciastkach, w jakich nasze mamy i babcie trzymają przybory do szycia, zrolowała ogromnego blanta, bez krzty tytoniu i jakby nigdy nic zaczęła się chillować. Nie mogłem zrozumieć, jak ci ludzie mogą palić takie lufy. Gdyby przyrównać to do picia naszej, prawilnej, biało-czerwonej wódki, to mnie wystarczyło wypić kieliszek, ba, zamoczyć w nim język, żeby wejść w stan slalomowego upojenia, podczas gdy oni wypiliby całą butelkę i nadal byli trzeźwi... Gdy skończyła, zabrała się do obiadu, a mnie poprosiła o wyprowadzenie labradora na spacer. Nie mogłem się nie zgodzić, przypiąłem go do smyczy i powiedziałem, że za 5 minut wracam. Po 5 minutach stwierdziłem jednak, że w zasadzie nie przeszkadza mi, aby z nim pozwiedzać miasteczko.
Valle de Cocora słynie z palm
Salento jest zamieszkane przez niewiele więcej niż kilka tysięcy osób. Położone na wzniesieniu, charakteryzuje się oryginalną zabudową i kolorami. Ktokolwiek chciałby tu cokolwiek wybudować bądź odremontować, jest zobligowany przystosować się do panującego tu stylu. Wszystkie domy w 80 procentach były białe. To, co stanowiło różnicę między nimi, to drewniane drzwi, okna, balkony, a nawet dachy pomalowane w przeróżnych kolorach. W mieście czuć było ogromny spokój, czas zdawał się tu płynąć zupełnie inaczej. Po ulicach wyłożonych kamieniami praktycznie nie jeździły samochody. Spacerując, podziwiając i ciesząc się ciszą, dotarłem do punktu widokowego, skąd rozciągała się panorama na piękną, długą górską, porośniętą żywą zielenią dolinę.
Valle de Cocora słynie ze smukłych, bardzo wysokich palm woskowych, które podobno osiągają wysokość 80 metrów i ze względu na swoją wyjątkowość są ważnym symbolem kraju. W praktyce nie wydawało mi się, żeby którakolwiek z nich przekroczyła 30 metrów. Przez psa zagadałem się z ludźmi. Jedna kobieta stwierdziła nawet, że "śpiewam, a nie mówię", i nie chciałem jej rozczarowywać, że tak brzmi hiszpański z polskim akcentem. Zapadła noc, pięciominutowy spacer trwał już trzecią godzinę, a co gorsza, standardowo zapomniałem, gdzie mieszkam. Pies chyba nie zdążył się wysikać, bo ciągnął jak szalony. Gdy na oko znajdowałem się w okolicy domu, spuściłem go na moment ze smyczy i... po prostu pobiegł przed siebie. Cholera. Ja nie wiem nawet, jak on ma na imię. Trochę głupio wrócić bez psa do domu z dwoma arepami[1] jako rekompensatą.
Gdy zapukałem do drzwi, problem się rozwiązał. Zjedliśmy kolację i zaległem na hamaku. Kobieta, pomimo wieku, wciąż randkowała, przez co ostatnią noc musiałem spędzić w namiocie. Dzięki temu poznałem sympatycznych Francuzów, którym w zamian za przewodnik po Ameryce Centralnej dałem swój po Peru. Po wspólnym śniadaniu wywieźli mnie na wylotówkę. Przejechanie 250 kilometrów do Medellín, jak planowałem, zajęło osiem godzin. Na miejscu pojawiłem się w nocy.
[1] W całym miasteczku, na każdej uliczce kobiety na patelni podgrzewanej przez grill smażyły duże, półcentymetrowej grubości białe placki z mąki kukurydzianej, wody i soli. Bez masła były suche i mdłe, ale wciąż ciepłe, a kosztowały tylko 300 pesos!
Fragment książki Tonego Kososkiego "Widzieć więcej". Wydawnictwo Muza. Premiera: 12 lipca 2017r.
"Widzieć więcej", kontynuacja reportażu "Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę", to niepodważalny dowód na to, że niezapomniane wyprawy opierają się przede wszystkim na chęciach oraz wierze w ludzi. Podczas szesnastu miesięcy samotnej podróży Tony Kososki doświadcza niezliczonych przejawów zaufania i bezinteresownej życzliwości ze strony mieszkańców odwiedzanych regionów. Dzięki temu autor jest w stanie kontynuować swoją wędrówkę nawet po awarii karty płatniczej, równoznaczną z utratą dostępu do własnej gotówki. Napotkani, i opisani, przez Kososkiego ludzie, miejsca i zwierzęta składają się na unikalny obraz Ameryki Południowej - pociągającej i nieprzewidywalnej.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.