Trzy tygodnie w szalupie ratunkowej
Przyznaję, że przeszło mi przez myśl, jak łatwo byłoby wstać i, niby to próbując uspokoić Marię, wypchnąć ją z łodzi. Siedziała tuż obok barierki i było dla mnie jasne, że wszystkim nam ulżyłoby bez tej kobiety i jej histerii.
Zanim obudziliśmy się drugiego dnia, pan Hardie opracował harmonogram dyżurów przy wiosłach dla najsilniejszych pasażerów. Pani Grant i wszyscy mężczyźni z wyjątkiem wątłego pana Turnera zasiedli przy ośmiu dulkach i na zmianę przesuwali cztery wiosła w tył i w przód za każdym razem, gdy pan Hardie kazał im wiosłować.
Trochę czasu zajęło mu zmierzenie wiatru i morskiego prądu. Usłyszałam, jak mówi do jednego z siedzących nieopodal mężczyzn, że użycie wioseł zapobiegnie znoszeniu łodzi. Największe szanse mamy bowiem wtedy, gdy zostaniemy blisko wraku. Reszta z nas dyżurowała przy czerpakach. Mieliśmy bardzo duże zanurzenie i chociaż trudno było mówić o wietrze, woda przelewała się co jakiś czas przez górną krawędź burty, którą pan Hardie nazywał okrężnicą, więc nasze ubrania i koce, stanowiące szczupłe zapasy do wykorzystania w sytuacji awaryjnej, znajdowały się w ciągłym niebezpieczeństwie zamoczenia.
Najgorzej miały osoby siedzące na krańcach łodzi lub dwóch długich ławkach biegnących wzdłuż niej. Tworzyły one mur obronny dla szczęśliwców, którym udało się zająć miejsca na ławkach poprzecznych. (…)
Płynęliśmy w kierunku zachodnim, na mniej więcej czterdziestym trzecim stopniu szerokości geograficznej północnej, kiedy statek zatonął, co – jak stwierdził Hardie – oznaczało, że znajdujemy się w pasie przeważających wiatrów zachodnich. Wyjaśnił, że wiatry te wieją z zachodu, a nie na zachód, i że jesteśmy w samym środku często uczęszczanych szlaków handlowych, wyznaczonych w erze żaglowców tak, by wykorzystywać siłę wiatrów.
Powiedział też, że i wiatry, i prądy morskie działały z reguły na niekorzyść statków płynących ze wschodu na zachód tak jak nasz, lecz pojawienie się statków parowych umożliwiło korzystanie z krótszego północnego szlaku, nawet jeśli oznaczało to płynięcie pod wiatr.
Roztaczał przed nami wizje wyładowanych po brzegi parowców tak długo, aż zaczęliśmy się spodziewać, że lada moment zobaczymy chmarę statków spieszących nam na ratunek. Tylko pan Nilsson wtrącił gorzką uwagę:
– Któż by teraz płynął do Europy? Trwa przecież wojna!
Wzmianka o wojnie sprawiła, że pułkownik Marsh wyprostował ramiona i powiedział: – W rzeczy samej!
Lecz Hardie spiorunował ich obu spojrzeniem i dodał: – Statki pływają w obu kierunkach. Nie spuszczajcie oka z horyzontu, żeby żaden z nich nas nie staranował.
Podczas gdy wypatrywaliśmy jakiegoś okrętu, szczupły mężczyzna, który zdążył już powiedzieć, że jest diakonem, rozpoczął modlitwę. Diakon miał piękny głos i chociaż nie należał do osób, które w większości sytuacji przyciągałyby uwagę, nie mogłam oderwać od niego wzroku, gdy się odezwał. Później zauważyłam, że jego magnetyzm zawodzi, kiedy ma do czynienia z nieznanym sobie tematem, lecz w przypadku modlitwy wiedział, na czym stoi, i jego głos wznosił się ponad wodą, jednocząc nas wszystkich. Niewątpliwie znalazł swoje powołanie i zastanawiałam się, zresztą nie po raz pierwszy, czy nie jest tak, że do wielu życiowych tragedii dochodzi wtedy, gdy ludzi stawia się w sytuacjach, do których nie zostali stworzeni.
Dopiero później zrewidowałam swoją opinię na temat diakona i przekonałam się, że jego tenor stanowi świadectwo ogólnej słabości, lecz wtedy z przyjemnością obserwowałam, jak wiara ożywia rysy jego twarzy, i słuchałam głosu, którym potrafił tchnąć życie w stare słowa modlitwy. Mimo wspólnego celu, jaki nam przyświecał, wśród pasażerów pojawiły się drobne przejawy zawiści. Ci, którzy siedzieli wzdłuż relingu, byli znacznie bardziej narażeni na zmoczenie kapiącą z wioseł wodą, a kiedy pan Hardie określił porządek, w którym mieliśmy korzystać z sypialni, szorstka kobieta nazwiskiem McCain nalegała, by starsze kobiety skorzystały z przywileju jako pierwsze, z racji wieku.
Nie chciała się zgodzić na żadne inne rozwiązanie, lecz wytrzymała na kocach ledwie kilka minut, po czym oświadczyła, że pod brezentową płachtą panuje gorąc i zaduch, wobec czego skorzysta ze swojej kolei nocą. Ze względu na duży ścisk poruszanie się w łodzi było trudne i kiedy pani McCain straciła równowagę, wracając na swoje miejsce, na pokład wlało się trochę wody, prowokując pana Hardiego do krzyku: „Siedzieć na tyłkach, chyba że powiem inaczej!”.
Pan Hoffman jako pierwszy wypowiedział na głos to, o czym myśleliśmy wszyscy: łódź nie była przystosowana do przewozu tak wielu osób. Kilka minut później pułkownik Marsh wskazał mosiężną tabliczkę przybitą obok drugich dulek na sterburcie, na której wygrawerowano napis: POJEMNOŚĆ 40 OSÓB. Jednak nawet przy liczbie trzydziestu dziewięciu pasażerów było jasne dla wszystkich, że szalupa jest zdecydowanie zbyt mocno zanurzona i tylko brak wiatru tego dnia uchronił nas przed poważniejszym niebezpieczeństwem. Treść tabliczki zdumiała każdego, lecz przede wszystkim pułkownika Marsha, który cenił sobie porządek i spodziewał się nie tylko określonej dyscypliny we wszechświecie, lecz także dżentelmeńskiej umowy dotyczącej właściwego posługiwania się językiem angielskim.
– Słowo mówione to jedno, lecz ktoś przecież zadał sobie trud wyrycia tej liczby na tabliczce – zauważył, bez końca pocierając palcami litery i przeliczając wszystkich trzydziestu dziewięciu pasażerów, a później kręcił swoją ciężką głową, dumając nad rozwiązaniem tej zagadki. Kiedy spróbował wciągnąć pana Hardiego w dyskusję na ten temat, marynarz odparł tylko: – Co niby mamy w tej sprawie zrobić? Napisać do ludzi, którzy wyprodukowali tę parszywą łódź, z oficjalną skargą?
Później dowiedzieliśmy się, że szalupa miała siedem metrów długości, dwa metry i osiemnaście centymetrów szerokości oraz prawie dziewięćdziesiąt centymetrów w najgłębszym punkcie i że pierwsi właściciele „Cesarzowej Aleksandry” oszczędzili, redukując specyfikacje dla łodzi ratunkowych, które zbudowano tak, by mieściły zaledwie siedemdziesiąt procent deklarowanej liczby czterdziestu osób.
Najwyraźniej zamówienie na tabliczki nie zostało zmienione. Nie zatonęliśmy już pierwszego dnia prawdopodobnie dlatego, że na pokładzie znajdowały się w większości kobiety postury drobniejszej niż przeciętny mężczyzna. Nie byliśmy przyzwyczajeni do poruszania się po łodzi i gdy grupa kobiet nieostrożnie usiłowała się przedostać do sypialni, woda ponownie wlała się przez burtę.
Pan Nilsson zapytał w żartach, czy ktoś nie miałby ochoty popływać, najlepiej we dwójkę, na co pułkownik Marsh odparł: – Świetny pomysł. Może sam pan wyskoczy za burtę?
– Jestem tu jedyną osobą poza Hardiem, która ma pojęcie o łodziach – stwierdził pan Nilsson, który opowiadał nam o swoim dzieciństwie w Sztokholmie, gdzie łodzie były równie popularne co samochody. – Wyrzućcie mnie, jeśli wam życie niemiłe – dodał nieco zbyt czupurnie jak na kogoś, kto tylko zażartował.
– Nie mówimy o wyrzucaniu kogokolwiek – wtrącił rozsądnie pan Hoffman – lecz o podjęciu samodzielnej decyzji. Przebywaliśmy w szalupie od niespełna czterdziestu ośmiu godzin. Morze pozostawało przez większość czasu spokojne i nadal byliśmy pewni, że zostaniemy uratowani. Przez resztę popołudnia pan Hardie wahał się pomiędzy zlekceważeniem argumentów pana Hoffmana a ich rozważeniem. Kiedy tamtego ranka jedna z osób zapytała go, czy powinniśmy nawiązać kontakt z innymi łodziami, oświadczył:
– Nie ma powodu, by podejmować drastyczne kroki. Wkrótce na pewno dostrzeżemy parowiec lub kuter rybacki.
Lecz od czasu do czasu można było zobaczyć, jak ci trzej mężczyźni rozmawiają między sobą przyciszonym głosem,a po południu, kiedy pan Hoffman ponownie poruszył temat planu awaryjnego, Hardie kiwnął głową i zapatrzył się w przestrzeń, jakby oceniając coś, czego nie potrafiłam dostrzec.
– Jeśli zerwie się wiatr, nie będziemy mieli czasu na kłótnie i dyskusje – usłyszałam, jak pan Nilsson zwraca się tymi słowami do pułkownika Marsha. – Wymyślenie planu nie oznacza, że wcielimy go w życie.
Pan Hardie nie był typem mężczyzny słuchającego czyichkolwiek rozkazów i miałam przeczucie, że do pewnego stopnia nami manipuluje, lecz mój umysł był otępiały ze strachu i być może dopiero teraz, gdy cofam się pamięcią do tamtych chwil, stawiając czoła innego rodzaju władzy, zauważam, że od samego początku mogły na naszej łodzi istnieć sieci wpływów i oszustw.O dziwo, z biegiem czasu zaczęło mi się rozjaśniać w głowie.
W ciągu pierwszych godzin byłam zbyt przerażona, by ocenić krytycznie własną sytuację: było mi zbyt gorąco lub zbyt zimno, odczuwałam zbyt silny głód lub pragnienie, zbyt pospiesznie ulegałam złudzeniom i dzieliłam się nimi z młodą kobietą, która siedziała obok mnie, kiedy pytałam:
– Cóż tam majaczy na horyzoncie, Mary Ann? Czyżby coś błyszczało w słońcu? Albo: – Widzisz ten ciemny kształt, Mary Ann? Nie przypomina ci on łodzi?
Późnym popołudniem drugiego dnia, kiedy ogromne pomarańczowe słońce opuszczało się coraz niżej niczym ciężka piłka, a ludzie otrząsnęli się ze stuporu na tyle, by ponarzekać na bolące mięśnie czy mokre stopy, pan Hoffman powiedział: – Jeśli nie znajdą się ochotnicy, będziemy musieli ciągnąć losy.
W tym momencie Anya Robeson, która mimo że niewiele się odzywała, i tak została uznana przez Mary Ann za „kogoś, kto podróżował klasą dla biedoty”, posłała panu Hoffmanowi surowe spojrzenie i przytuliła schowanego pod płaszczem synka imieniem Charles. Nie chciała, by do jego uszu dotarło chociaż jedno słowo.
– Niech pan uważa na to, co mówi – powtarzała za każdym razem, gdy któryś z mężczyzn zaczynał mówić o śmierci lub używał wulgarnego języka. – Na pokładzie jest dziecko.
Nie wiem, dlaczego się tym przejmowała – być może po to, by nie martwić się o morze, które ciągnęło się bez końca, zmieniając barwę z błękitnej na szarą, gdy chmury zasłaniały niebo, i z szarej w karmazynową, kiedy ogniste słońce chyliło się za horyzont. Młoda Niemka Greta Witkoppen zalała się łzami i z początku pomyślałam, że płacze z powodu nadciągającej nocy lub straty bliskiej osoby, lecz później dotarło do mnie, że przestraszyły ją słowa mężczyzn. Pani Grant pochyliła się w jej stronę i poklepała dziewczynę po ramieniu.
– Nie martw się – powiedziała. – Wiesz, jacy są mężczyźni. Później Greta wykazała się odrobiną odwagi, mówiąc dość głośno: – Straszy pan ludzi. Nie powinien pan mówić takich rzeczy.
Innym razem zwróciła się bezpośrednio do pana Hardiego: – Wydawało mi się, że będzie się pan bardziej przejmować tym, co pomyślą o panu inni.
– Inni! – prychnął Hardie. – Mało kto wie o moim istnieniu.
– Pewnego dnia wszyscy się o nim dowiedzą – odparła śmiało – i zostanie pan osądzony.
– Zostawmy to historykom – zawołał Hoffman, a Hardie roześmiał się, zagłuszając wzmagający się wiatr, i krzyknął: – Jeszcze nie przeszliśmy do historii, Bogu dzięki! Jeszcze nią nie jesteśmy!
Greta była, jak sądzę, pierwszą uczennicą pani Grant. Słyszałam, jak zwraca się do niej: – Skoro nie dbają o ludzi, to powinni przynajmniej mieć na względzie Boga. Bóg jest wszechwiedzący. On widzi wszystko.
– Hardie jest mężczyzną – odparła pani Grant. – Większość z nich sama uważa się za bogów – Później widziałam, jak klepie Gretę po ręce i szepcze: – Zostaw pana Hardiego mnie.
Trzy Włoszki i guwernantka imieniem Maria były jedynymi osobami na pokładzie, które nie znały ani słowa po angielsku. Włoszki były ubrane w jednakowe czarne peleryny i siedziały przytulone do siebie na przedzie łodzi, pogrążone w całkowitej ciszy przerywanej gwałtownymi, niezrozumiałymi potokami słów. Brzmiały one tak, jakby coś, co tylko one mogły dostrzec, miało zaraz wykipieć. Maria podróżowała do Ameryki, by rozpocząć pracę u rodziny z Bacon Hill.
Prawie zawsze była pogrążona w histerii, lecz nie potrafiłam jej współczuć. Nawet najbardziej wyrozumiała z kobiet widziała, że całkowity brak samokontroli Marii stanowił niebezpieczeństwo dla nas wszystkich. Z początku usiłowałam ją uspokoić za pomocą kilku znanych mi hiszpańskich słów, lecz przy każdej próbie kontaktu wczepiała się paznokciami w moje ubranie, a później podnosiła się i wymachiwała w powietrzu rękami, tak więc reszta pasażerów, gdy już znudziło im się sadzać Marię z powrotem na miejsce, starała się ją ignorować.
Przyznaję, że przeszło mi przez myśl, jak łatwo byłoby wstać i, niby to próbując uspokoić Marię, wypchnąć ją z łodzi. Siedziała tuż obok barierki i było dla mnie jasne, że wszystkim nam ulżyłoby bez tej kobiety i jej histerii. Spieszę donieść, że niczego takiego nie zrobiłam i wspominam o tym wyłącznie dlatego, by zilustrować, z jaką szybkością rozszerzają się granice ludzkiego myślenia w tego rodzaju sytuacji i w jaki sposób część mnie była w stanie zrozumieć ścieżkę, którą podążyły myśli pana Hoffmana, prowadząc go do sugestii odciążenia łodzi. (...)
Powyższy tekst jest fragmentem książki Charlotte Rogan "Zgubieni", która ukaże się nakładem wydawnictwa Znak Literanova.
"Zgubieni" to budząca niepokój historia, która zmusza do odpowiedzi na niebanalne pytania: Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, aby ocalić swoje życie? I jak działa nasza pamięć, kiedy trzeba wydać wyrok we własnej sprawie? To historia 21 dni, jakie spędzili bohaterowie na szalupie ratunkowej. To wreszcie opowieść o niejednoznacznym procesie sądowym, na którym bohaterka sądzona jest za popełnienie przestępstwa zagrożonego karą śmierci.
Książka opowiada historię z 1914 roku. 22-letnia Grace Winter przeżyła wówczas trzy dramatyczne tygodnie, dryfując w łodzi ratunkowej na otwartym morzu. Bohaterka i jej świeżo poślubiony mąż byli w trakcie podróży poślubnej luksusowym liniowcem przez Atlantyk w stronę wyśnionej Ameryki. Niespodziewany wybuch rozdzielił ich na zawsze i zmusił do opuszczenia tonącego statku.
Na początku powieści czytamy jednak nie opis katastrofy liniowca, lecz procesu sądowego, w którym oskarżoną jest właśnie Grace. Znów walczy o własne życie. Z każdą stroną odsłania się odpowiedź na pytanie, w jaki sposób udało jej się przeżyć na przepełnionej szalupie, kiedy tylu jej towarzyszy podróży nie przetrwało...
Powieść Charlotte Rogan "Zgubieni" ukaże się w księgarniach 4 kwietnia.
Książkę poleca portal INTERIA.PL
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL
Koniecznie przeczytaj wywiad z Charlotte Rogan, autorką "Zgubionych"