W cieniu minaretów - Oman
W samolocie do stolicy Kataru większość pasażerów była ubrana po europejsku. Proporcje zmieniły się, kiedy leciałem już bezpośrednio do Maskatu, stolicy Omanu - wnętrze wyglądało, jak wydłużona szachownica, bo między odzianymi na czarno kobietami siedzieli mężczyźni w długich, białych szatach, diszdaszach. Siedzące obok nich żony miały najczęściej zakryte także twarze. Mężowie nie musieli ich zakrywać. Co więcej - z upodobaniem wpatrywali się w zachodnie pasażerki, czemu sprzyjało przygaszone światło...
Dziewica w drogerii
W świetle dnia nie ośmieliliby się, choć i muzułmanom zdarzają się publiczne wpadki, o czym przekonał się prezydent Iranu, który na pogrzebie prezydenta Wenezueli przytulił jego matkę-staruszkę, za co został w kraju skrytykowany, bo nie dopuszcza się tam, przynajmniej oficjalnie, dotykania osoby płci przeciwnej, jeśli nie jest z nami spokrewniona.
Na straży pasażerskiej przyzwoitości stanęły też linie lotnicze i tak wydawałoby się niewinny film, jak "Notting Hill" został przez nie... ocenzurowany. Owi strażnicy nie byli jednak zbyt skrupulatni, bo wśród albumów z muzyką znalazła się i nasza Doda, którą raczej trudno uznać za wzór muzułmańskich cnót. Pewnie spodobała im się nazwa zespołu, "Virgin", bo to dla tutejszych panien prawdziwe być albo nie być, co podkreśla się na każdym kroku, nawet w drogeriach, w których można kupić mydło "Dziewica". Mydeł "Prawiczek" nigdy nie spotkałem...
Pan Bóg na meczu
W samochodzie poczułem się, jak w torbie foliowej, bo wszystkie siedzenia były nią owinięte.
- Czemu się dziwisz, Mark? - Bashir, mój szofer, odezwał się po chwili. - To zupełnie, jak z kobietami - o nowy model dbamy i go dopieszczamy, a kiedy się zużyje i nas na to stać, kupujemy sobie nowy.
- To ty ile masz już kobiecych modeli w domu? - Zapytałem zaczepnie.
- Ja? Na razie ani jednego.
Zdziwiłem się, bo nie jest to typowa sytuacja dla muzułmanina, szczególnie, kiedy nad uszami ma już kilka siwych włosów i mieszka w kraju, gdzie tradycja jest świętością.
Bashir uśmiechnął się jedynie szeroko, błyskając przy okazji kompletem białych zębów.
- Skąd jesteś, Mark?
- Z Poland.
- A, Holland!
- Nie, nie Holland. Poland. Bolanda! - W porę przypomniałem sobie, jak się nazywamy po arabsku.
- Aaaaa, Bolanda! Futbol! Euro! - Okazało się, że oglądanie czy granie w piłkę nożną to dla Arabów zajęcia tak samo zajmujące, jak grzebanie przy samochodach. Na szczęście, po meczu nikt tutaj nie wyjdzie z rozbitą butelką w głowie, jak to się zdarza u nas, bo w Omanie mecze przypominają bardziej festyn, niż rozróbę - kibice walą w bębny, często własnej roboty, dmuchają w trąbki i krzyczą, czyli niby podobnie, jak nad Wisłą, tyle tylko, że zamiast wyzwisk radośnie podśpiewują i podrygują. A po zdobyciu gola piłkarze często oddają Allachowi pokłon, ale zwycięża tylko jedna drużyna. Cóż, widać nawet Allach ma swoje ulubione kluby.
- Byłeś kiedyś w Europie?
- Nie, nigdy. Tylko w Arabii Saudyjskiej, w Mekce. Znasz Mekkę?
- Pewnie, chciałbym tam kiedyś pojechać.
- Byłem też kilka razy w Tajlandii.
Po czym wymienił miejsca, które słyną nie z tego, że nagie tancerki i tancerze są tam wykute w kamieniu, ale wykonują swoje ruchy na żywo.
- No i w Libanie. Piękne kobiety tam mają, Mark. I niedrogo liczą za spotkanie! - Odparł bardzo już ożywiony i zrelaksowany, a jego pozycja w czasie owej konwersacji wyglądała następująco - fotel odsunięty do tyłu tak, że prawie leżał (pasów bezpieczeństwa nie używał), prawa stopa na pedale gazu, a lewa uniesiona do góry i oparta na... tablicy rozdzielczej.
- Wiesz, lubię ten wiatr we włosach! - Znów obrócił w moją stronę swoje błyszczące, białe zęby.
I tutaj, drogi Czytelniku, spieszę z wyjaśnieniem - Omańczycy na głowach noszą stale albo turbany (musary), albo haftowane czapeczki (kummy). Pod diszdaszami najczęściej nie noszą bielizny, owijają się jedynie wokół bioder usarami, czyli mniej więcej dwoma metrami materiału. Zatem mój interlokutor nie włosy na głowie miał na myśli...
Jestem niewierny
Jeśli chodzi o wspomnianą przez Bashira Mekkę to, niestety, dowiedziałem się, że dostęp do niej mają tylko muzułmanie. I nie mam tu na myśli jedynie Al-Kaby, owego sześcianu, którego budowę miał ponoć rozpocząć nasz praojciec Adam. My, "niewierni", nie mamy nawet wstępu do samego miasta, o czym informują rozwieszone nad drogą znaki, a za ich nieprzestrzeganie można trafić do więzienia albo zostać deportowanym. Bardzo mnie to dziwi, bo przecież Adam to ojciec wszystkich ludzi, a Abraham, który jego dzieło kontynuował, jest prorokiem nie tylko muzułmanów, ale także wyznawców judaizmu i chrześcijan.
W tej rodzinie to islam jest najmłodszym bratem, zatem dlaczego Arabia Saudyjska zmonopolizowała miejsce, wskazane przez Archanioła Gabriela?! Często tłumaczą, że za bardzo oddaliliśmy się od objawionych zasad, zmieniając i wypaczając dane nam od Boga Księgi. Uważają to za niezdrowe, a jedynym lekarstwem ma być przejście na islam.
Bashir także nad owym zakazem ubolewał, co było dla mnie sygnałem, że świat islamu, czy nawet wężej - arabski, jest niebywale zróżnicowany, a ich braterskość jest często tylko słowem - choć pozdrawiają się na co dzień pokojowym Salam!, to w czasie, kiedy piszę te słowa, bracia muzułmanie zabijają braci muzułmanów nie tylko w graniczącym z Omanem Jemenie, ale także w Egipcie, w Libii czy Syrii, gdzie oprócz ludzi giną także zabytki, jak choćby stary suk w Aleppo, na którym kilka lat wcześniej kupowałem daktyle.
- A ty, Mark, jakiej jesteś religii? - Zainteresował się nagle Bashir.
- Jestem muzułmaninem.
- No co ty, nie wierzę!
- Tak, bo przecież "muzułmanin" oznacza oddanego Bogu, a ja, mimo wszystko, staram się takim być. Może nie zawsze mi wychodzi, bo...
- To jesteś obrzezany? - Przerwał mi w połowie zdania.
- Nie, nie jestem, bo jakoś nie wydaje mi się, żeby Panu Bogu był do czegoś potrzebny kawałek skóry z mojego penisa.
- Eee, to nie jesteś muzułmaninem! - Zawyrokował zawiedziony.
- Całkiem możliwe, że jednak jestem, choć nie chodzę pięć razy na dobę do meczetu, czy nawet raz w tygodniu do kościoła.
- Nie, nie, to bujda, co mi powiedziałeś. Muzułmanin musi chodzić do meczetu!
- Wiesz, ja niczego nie muszę. Dla mnie ścianami meczetu są te góry, które mijamy po drodze, a sufitem niebo. Dlatego jeśli jeszcze raz wyrzucisz przez okno plastikową butelkę, to ci przyłożę!
Zaśmiał się i po chwili zapytał:
- A u was, w Bolandzie, są w ogóle jakieś meczety?
- Są, ale niewiele. Wiesz, mój kraj nie jest tak bogaty, jak Francja, Anglia czy Niemcy i dlatego nie przyciąga tylu imigrantów. Ale na przykład na wschodzie Bolandu meczety stoją od wielu lat. To zresztą długa historia...
- To kiedy cię odwiedzę, na pewno tam pojadę! - Bashir upiekł dwie kozy na jednym ruszcie, czyli przyjął zaproszenie, którego nie zdążyłem jeszcze wystosować oraz zaczął planować swój pobyt w Bolandzie.
- A u was, oprócz meczetów są jakieś inne świątynie? - Zapytałem w rewanżu, bo wyczytałem, że w każdej omańskiej miejscowości pracują tysiące obcokrajowców, wśród których wielu to wyznawcy hinduizmu, a nawet chrześcijanie.
Bashir zaśmiał się jeszcze głośniej, niż przed chwilą, co wystarczyło za odpowiedź, którą potwierdziły moje późniejsze wędrówki po jego kraju - choć w Europie minarety strzelają wysoko w górę, to w Omanie poza stolicą nie widziałem żadnego budynku, gdzie zagraniczni fryzjerzy i murarze mogliby czcić Ramę czy Krisznę wspólnie. Zresztą i świątynie, które działają w Maskacie nie mogą eksponować swoich religijnych symboli na zewnątrz. Dlatego indyjski cyrulik, który regularnie masował mi twarz, swój ołtarzyk, poświęcony Ganeszy, schował głęboko na zapleczu...
Dywan, jak boisko
- Zobacz, co nasz sułtan wymyślił! - Bashir pokazał mi rzęsiście oświetlony gmach. - Opera! Trzeba to zburzyć, bo to zakazane! To nie nasza tradycja!
Rzeczywiście, wychowany na zachodzie Qabus jest wielkim miłośnikiem europejskiej sztuki, ale niektórzy tutejsi przywódcy duchowi uznali chodzenie do opery za haram, zakazane. I wielu moich omańskich przyjaciół ten pogląd podzielało. Ale kiedy zaproponowałem, żeby Bashir oddał mi w takim razie swój samochód, bo to przecież też nie ich tradycja, odmówił. Nie chciał też zrezygnować z futbolu, telefonu komórkowego czy komputera, a to przecież też przyszło od obcych. Ech, to dziuraw myślenie!
Sułtan wybudował też w Maskacie wielki piątkowy meczet. Odwiedziłem go kilka miesięcy potem, stąpając po największym na świecie dywanie, cztery tysiące dwieście metrów kwadratowych, który tkało przez cztery lata sześćset Iranek. Jak by tego było mało, w głównej sali wisi trzydzieści pięć żyrandoli, ozdobionych kryształami Swarovskyego. Najdłuższy ma aż czternaście metrów.
Cóż z tego, skoro mnie bardziej podobają się maleńkie meczety, ukryte między palmami, przycupnięte w głębokiej dolinie, czy wciśnięte w labirynt wąskich uliczek. Jakoś łatwiej jest się wtedy pokazać Panu Bogu, bez pokusy pokazywania się tylu ludziom dookoła.
Zresztą do meczetu każdy ma tutaj blisko, bo każdy mieszka w pobliżu któregoś z nich - obliczyłem, że jeden przypada na mniej więcej stu Omańczyków. Żeby zaskarbić sobie przychylność Pana Boga i łaskawość ludzkich języków, stawia je i państwo i pojedynczy obywatele. Dlatego wieczorami wiele dolin aż drżało od modlitewnych nawoływań - śpiewy, wzmacniane dziesiątkami głośników, rozchodziły się na wszystkie strony, odbijały od gór i wracały w głąb dolin.
Przyznam też przy okazji, że jeszcze lepiej czułem się w skromnym, pakistańskim barze, do którego zaszedłem na lunch, wracając z gigantycznego meczetu Qabusa. Siedziałem tam i patrzyłem, jak robotnicy w ubrudzonych piżamach patrzą na mnie. Zamiast kryształów Swarovskyego mieliśmy grube szklanki, stawiane na ceracie, a zamiast bogatych zdobień, które mają nam przypominać o obiecanym raju, wystarczyło mi wielkie zdjęcie, wiszące na ścianie. Też był na nim lepszy świat - restauracja, pełna pluszowych foteli i stołów, nakrytych białymi obrusami, z lśniącymi sztućcami obok porcelanowych talerzy. Niestety, tak, jak w obiecanym raju, tak i w owej fotograficznej restauracji było wciąż niewielu gości. Za to tu, u Pakistańczyków, tłoczno i gwarno. No i tanio...
Oko w oko
Minęliśmy po drodze mężczyznę, który siedział przy szosie i popijał z termosu kawę (to znaczy najprawdopodobniej kawę, bo zmieszana z kardamonem stanowi niezbędnik każdego Omańczyka). Siedział i wpatrywał się w przejeżdżające samochody. Pewnie przyjemniej byłoby patrzeć na pustynię, ale za jego plecami rozpościerała się teraz jedynie wielka, czarna dziura w przestrzeni, więc odwrócił się w kierunku szosy. I nasze głowy się spotkały - on patrzył na mnie, ja patrzyłem na niego. Co wyniknie z owego europejsko-arabskiego spotkania? Sam jeszcze nie wiem...
Tekst i zdjęcia: Marek Pindral