Zanim wyjedziesz w Bieszczady: Sekrety popularności Nadleśnictwa Baligród
Dwóch najsłynniejszych leśników w Polsce i kulturoznawca konfrontują nasze wyobrażenia o krainie studenckich wypadów, hipisów i dzikiej natury z prawdziwym obrazem Bieszczadów - obszaru wysiedleń, zapomnianej wojny domowej, uciekinierów politycznych, watah wilków, ciekawskich niedźwiedzi i surowych praw natury.
Poznajemy losy pustelników, PRL-owskich watażków, dezerterów rodzinnych i ludzi chcących uciec przed miastem do lasu zatopionego w dymie kopcących retort. Autorzy zabierają nas w prawdziwe Bieszczady. Zarówno te, które są obiektem naszych marzeń o zielonej enklawie, jak i do miejsca, o którym nie mieliśmy pojęcia.
Zanim ruszymy w Bieszczady, rzuciwszy wszystko na zawsze lub tylko na chwilę, powinniśmy je poznać.
Przeczytaj fragmenty książki:
Każdego dnia na Facebooka wgrywanych jest 300 milionów zdjęć, średnio od pięciu do piętnastu z nich publikuje Nadleśnictwo Baligród. W kwietniu 2019 roku statystyki pokazywały, że amerykański serwis ma 2,38 miliarda aktywnych użytkowników. Zbiorcze dane robią wrażenie, jednak wcale nie oznacza to, że przez Facebooka łatwo dotrzeć do pozostałych internautów zalogowanych w serwisie.
Żeby to osiągnąć, trzeba być oryginalnym i rozumieć odbiorcę. A ludzie unikają wszelkiej sztampy i szukają... no właśnie, czego szukają? Rozrywki? Informacji? Przerwy od obowiązków? A może powodu do zaangażowania? Facebook odniósł sukces, dostarczając poręczne narzędzie, natomiast jego puls bije dzięki aktywności użytkowników w najdziwniejszych zakątkach całego świata. Na przykład takich jak Baligród.
Profil Baligrodu, jeśli nie daliśmy się zmylić pozorom, to tylko po części reprezentant marki Lasy Państwowe. Marcin Scelina podkreśla, że ich fanpage to inicjatywa oddolna. I faktycznie, widać tu rękę naturszczyków i wyrazisty, osobisty styl. Czegoś takiego nie da się zrobić w ramach poleceń służbowych. Wystarczy porównać zasięg Baligrodu z innymi nadleśnictwami, żeby zrozumieć, że to nie instytucja przykuwa uwagę zdjęciami, chociażby tymi wykonanymi z punktu widokowego w leśnictwie Polanki.
Społeczność, którą wokół tematów przyrodniczych zebrali Kazimierz Nóżka i Marcin Scelina, to pewnie efekt odrobiny szczęścia, ale przede wszystkim wytrwałej, regularnej aktywności i tego czegoś, co przesądza o sukcesie. (...)
Medialna sława profilu to osobny temat. Wszystko się zaczęło od tego, że TVP szukała leśników do planowanej na 2014 rok serii programów Las bliżej nas. Kazimierza i Marcina jako potencjalnych prowadzących polecił Krzysztof Trębski, rzecznik prasowy Lasów Państwowych.
Wiedział, że prowadzą profil na Facebooku, widział publikowane w nim spontaniczne filmiki. Żadnych galowych mundurów, żadnej leśnej propagandy. Pomogły też statystyki i rosnąca popularność fanpage’a.
To wystarczyło, żeby wziąć udział w programie, ale obydwaj leśnicy podkreślają, że początki nie były łatwe.
- Pierwsza seria Las bliżej nas to było dziesięć odcinków - wspomina Kazimierz Nóżka. - Wszystkie kręcone u nas w Baligrodzie i prowadzone przez nas.
- Nie było żadnego scenariusza, po prostu wsiadaliśmy do samochodu i w drogę. Dobra, stop, tam Scelina zobaczył jakąś gałązkę, kawałek jeziorka czy jakiegoś grzybka. Od razu się operator ustawiał z kamerą, a Marcin się mądrował.
- To była taka pierwsza przymiarka. Szło nam to z początku drętwo masakrycznie. Później w następnych sezonach byliśmy już tylko w pojedynczych odcinkach. Drugą serię prowadziła podróżniczka Małgorzata Szumska, trzecią Tomasz Zielonka.
- Nagrywanie pierwszych odcinków to była faktycznie tragedia - dodaje Marcin Scelina. - Występowałem wcześniej dla mediów, ale w wywiadach prasowych. Przyjeżdżał dziennikarz, chciał o coś zapytać, to odpowiadałem. Ale nigdy nie byłem prowadzącym programu.
Oprócz braku doświadczenia dały się we znaki także kiepskie warunki pogodowe.
- Ekipa telewizyjna pojawiła się w nadleśnictwie na przełomie lutego i marca - wspomina Marcin.
- Skromne dwa na plusie, śnieg z deszczem i przenikliwy wiatr. Odwilżowa zima. Po kilku godzinach próbowaliśmy coś nagrać. Pierwszy wystąpił Kaziu. Mówił, patrząc na swoje buty. Potem przyszła moja kolej. Producentka uznała, że z racji niewyraźnej dykcji i tego zimna nie ma co dalej nagrywać. Stwierdziła, że mówię coś, ale to jest nierejestrowalne jako mowa ludzka. Wróciła załamana do domu. Mówiła, że nigdy jeszcze nie przeżyła czegoś takiego, że każą jej nagrywać dziesięć odcinków programu z kimś, kto się w ogóle nie nadaje do telewizji. Miała wielką traumę. Ale otrząsnęła się i przyjechała za jakiś czas.
Drugie podejście okazało się o wiele bardziej udane. Leśnicy postanowili bez kompleksów pokazać swoje codzienne zmagania.
- Weszliśmy na dość luźny poziom - mówi Marcin.
- Nie było klimatów, że siada za stołem mundurowy jak za czasów stanu wojennego i opowiada, że gospodarka jest czymś najwspanialszym, co człowiek mógł wymyślić i jest to spełnianie posłannictwa dziejowego. Pokazaliśmy jeden z wielu sposobów na to, co można robić, jak można żyć. I to się w miarę udało. W związku z tym programem dostaliśmy spory odzew, ludzie porobili sobie zdjęcia telewizora, z nami na ekranie. Dogryzaliśmy sobie oczywiście też.
- Ja mam duży dystans do tego - wyjaśnia Kaziu. - Marcin mnie z równowagi nie wyprowadzi. Myślę, że ja jego też nie. Może sobie mówić do mnie, co tam chce. Ja też mogę mówić do niego, co chcę i wiemy, że to nie jest złośliwe. Aczkolwiek jak ktoś jest obcy, to z początku, zanim się zorientuje, o co chodzi, to po twarzy widać, że jest konsternacja.
No i posypały się propozycje od różnych formatów telewizyjnych. TVP, Polsat, TVN, każda główna telewizja miała materiały ich autorstwa albo o nich. Wśród zainteresowanych cały przekrój sceny medialnej. Republika podpytywała Kazia o wywiad. Wyłamała się chyba tylko Telewizja Trwam - nadal milczy o Baligrodzie. Jeśli tylko jest taka możliwość, leśnicy starają się jeździć do studia we dwójkę. Ewentualnie z szefem, we trójkę.
- Na pewno zyskał Baligród - mówi Marcin. - Z bieszczadzkich nadleśnictw to była najmniej kojarząca się miejscowość. Komańcza, Cisna, Stuposiany, Lutowiska to są miejsca, do których sama nazwa przyciąga.
- Pojechaliśmy kiedyś do Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych, pani portierka pyta: "Skąd jesteście?", mówię: "Nadleśnictwo Baligród", ona pisze: "Waligród". Nawet nie prostowałem.
- Kiedyś, jak powstawały filmy o Bieszczadach, to przez pryzmat pijaczków, lumpów czy tak zwanych zakapiorów. Przez lata Baligród to był koniec świata, ludzie przejeżdżali, robili sobie zdjęcie przy czołgu albo pomniku Świerczewskiego. Teraz się okazuje, że jest fajny las, można pójść na spacer.
To nie tylko kwestia tego, jak region postrzegają turyści. Profil oddziałuje także na okolicznych mieszkańców.
- Cieszy fakt, że ludzie miejscowi to dostrzegają - emocjonuje się Marcin. - Słyszymy od nich trochę komentarzy: "Fajnie, że pokazaliście ludzi, którzy robią coś konkretnego, a nie tylko piją tanie wino pod sklepem".
- Jakby nie było, Facebook otworzył nam drzwi - dodaje Kaziu.
- To nie jest tak, że jedna, druga, trzecia telewizja dzwoni i zaprasza do siebie chłopaków z głębi lasu. No z czegoś się to wzięło. Wystarczy popatrzeć, ile naszych materiałów wykorzystują różne programy. Przyroda pokazana od środka jest takim najbezpieczniejszym tematem. Ludzie wolą obejrzeć ciekawy film o miśkach, żbikach czy rysiach niż naparzankę dwóch polityków. Choć ja tu też przeżyłem różne najazdy komitetów wyborczych. Chcieli mnie przykaptować od prawa do lewa. Pasowałby im Kazek. My natomiast unikamy tematu.
- To, co polityka potrafi zrobić między ludźmi, to coś strasznego. Wiadomo, że ona nas nie ominie tak zupełnie, polityka zawsze gdzieś jest, ale kto powiedział, że trzeba to od razu eksponować u nas na profilu. Są inne miejsca do tego przeznaczone. Ja zawsze mówię, Marcin jest lewicowiec, ja jestem prawicowiec. To często ucina dyskusję.