Indie - kraj świętych i nożowników

Indie są niezwykłym krajem o bogatych tradycjach. Jednak również niebezpiecznym, gdzie na każdym rogu na Europejczyka może czekać śmierć.

Wściekły Hindus syczy mi do ucha: - No photo, mister! No photo!

Jest niewysoki, krępy i mocno zdenerwowany tym, że robię zdjęcia i filmuję. Ma rację, nie powinienem fotografować ani filmować palących się zwłok. To zakazane. Nie należy zakłócać spokoju zmarłego i jego ulatującej duszy ani przeszkadzać żałobnikom.

Fotografuję i filmuję tę scenę nie z powodu kremacji. To, co widać, jest bowiem czymś więcej niż tylko fragmentem pogrzebu. Przed oczyma i obiektywem jawi się obraz będący kwintesencją Indii. Obok płonących zwłok i grupy żałobników toczy się codzienne życie. 

Reklama

Poniżej stosu grupa dzieci pluska się w wodach Gangi, nieco z prawej, przy ognisku, jakaś rodzina zjada posiłek, po lewej cztery kobiety piorą ubrania w rzece, gdzieś z tyłu para młodych wije się w miłosnych konwulsjach, a przy niewielkiej kupce śmieci załatwia się starszy mężczyzna. Wszystko to mieści się w kadrze kamery. Nigdzie na świecie nie zobaczy się podobnego obrazka.

W naszej "białej" cywilizacji lwią część życia kryją mury budynków. Jadamy w jadalni lub restauracji, kąpiemy się w łazience, w ubikacji załatwiamy swoje fizjologiczne potrzeby, śpimy i kochamy się w sypialni, pracujemy w biurze. I wydaje się nam, że wszędzie na świecie jest tak samo. Ale to nieprawda. W Indiach wszystko - życie, miłość, praca, śmierć - odbywa się w jednym miejscu, nad brzegiem świętego Gangesu. Jakże więc przestać fotografować?

- No photo, mister!!! - rozjuszony Hindus teraz już nie mówi, lecz krzyczy.

- One moment! Please... - proszę go, chcąc zrobić jeszcze kilka fotek. I wtedy kątem oka dostrzegam, jak wyciąga zza pazuchy długi nóż i wściekły naciera na mnie. Odbijam ręką cios i rzucam się do ucieczki. Wąskie uliczki Waranasi są pełne ludzi, towarów na sprzedaż, tu i ówdzie wałęsają się psy i krowy, które wśród śmieci i odpadów znajdują coś do jedzenia. To utrudnia ucieczkę, ale, na szczęście, także pościg.

Na kolejnym zakręcie potykam się o jakiś garnek z gotującą się na ogniu strawą, przewracam go, i teraz już nie jeden, lecz kilku Hindusów goni za mną. Zakręt w uliczkę w prawo, potem w jeszcze węższą w lewo. Krew pulsuje w skroniach tak mocno, że wydaje się, iż za chwilę je rozerwie, serce wali jak młot ze zmęczenia i strachu. Wyobraźnia podsuwa zapamiętany z dzieciństwa obraz z filmu "Złodziej z Bagdadu", którego bohater uciekał podobnymi jak te uliczkami.

Już wiem, że nie umknę pościgowi, że zaraz mnie dogonią, bo brak mi sił. Gorączkowo myślę, co zrobią, kiedy mnie złapią. Zabiją, czy może tylko pobiją? Wbiegam właśnie na niewielki placyk. Na jego środku, jak dar z nieba, stoi grupa białych z przewodnikiem. Wpadam między nich z okrzykiem: Help me! Turyści błyskawicznie orientują się w sytuacji, otaczają mnie, a przewodnik coś tłumaczy wściekłym Hindusom. Jestem uratowany.

Niezwykłe pogrzeby

Potem jeszcze wielokrotnie oglądam pogrzeby i kremacje zwłok: w Waranasi, w innych miastach, miasteczkach i wioskach Indii, w Nepalu. Wszystkie wyglądają podobnie. Ceremonia zaczyna się zwykle w miejscu śmierci. Czterech, a czasem tylko dwóch mężczyzn niesie na ramionach nosze zrobione z bambusowych drągów, niekiedy wyłożonych płótnem, z ciałem nieboszczyka, okrytym białym całunem.

Idą w kierunku rzeki. Najlepiej, jeśli to Ganges, bo to święta rzeka i spalenie szczątków, a potem wrzucenie do niej prochów, jest dla zmarłego najkorzystniejsze. Hindusi uważają, że ogień i woda oczyszczają z grzechów, a Ganges dodatkowo uwalnia z sansary, czyli cyklu reinkarnacji.

Dlatego tak bardzo pragną, by ich prochy wrzucono do tej świętej rzeki. Niosą zwłoki wiele godzin, a bywa, że dni, śpiewając monotonne pieśni. Towarzyszy im tylko najbliższa rodzina i gdyby nie widok nieboszczyka na noszach, nikt by nie wiedział, że to pogrzeb.

Nad rzeką kładzie się nosze ze zmarłym na stosie. Drewno można kupić na miejscu. Jego ilość zależy od zamożności rodziny, bo jest bardzo drogie. Niektórzy oszczędzają całe życie, by zebrać ogromną dla biednego Hindusa kwotę siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu dolarów na wymarzony pochówek.

Drewna nie powinno być mniej niż trzysta sześćdziesiąt kilogramów. Bogatsi miewają pięciusetkilogramowe stosy, biednym czasem musi wystarczyć sto kilogramów. To dlatego w rzece pływają potem niedopalone fragmenty ludzkich ciał.

Ceremonię pogrzebową prowadzi najstarszy syn zmarłego, a jeśli nie miał on męskiego potomka, zastępuje go kapłan. Przed podpaleniem stosu ciało nieboszczyka namaszcza się wonnymi olejkami, obcina mu włosy, pozostawiając niewielki kosmyk z tyłu głowy, a potem zanurza zwłoki w świętych wodach Gangesu, w celu oczyszczenia z grzechów.

Syn lub kapłan przynosi z pobliskiej świątyni ogień, okrąża stos kilka razy i podpala. Ogień płonie kilka godzin, a wraz z dymem z ciała uchodzi dusza. Mężczyźni - w kremacji uczestniczą tylko oni - siedzą, rozmawiają, dumają. Nie rozpaczają, nie płaczą, na ich twarzach nie widać bólu i żalu, bo dla Hindusów śmierć jest uwolnieniem z doczesnych cierpień i szansą na lepsze wcielenie. Kiedy ogień gaśnie, popioły z prochami skremowanego oraz niespalone szczątki zostają wrzucone do rzeki.

Nie kremuje się dzieci, kobiet w ciąży, sadhu, czyli świętych za życia, chorych na trąd i ospę oraz pogryzionych przez kobrę, uważaną tu za świętą. Ich zwłoki zawija się w całun, obciąża kamieniami i topi w rzece, bo nie wymagają oczyszczenia przez ogień.

______________________

Tekst jest fragmentem książki "Dziesięć bram świata" Tadeusza Biedzkiego


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy