Dzięki Rosji mamy powrót cydru na stoły i polskie jabłka w Afryce
Małe, czerwone lub zielone, soczyste, kwaśne lub słodkie. Aż trudno uwierzyć, że w niektórych krajach pierwsze skojarzenie z Polską to... jabłka. Co prawda na rynku światowy zajmujemy trzecią lub czwartą pozycję, w zależności od roku (wyprzedzają nas Stany Zjednoczone i Chiny), jednak na rynku Unii Europejskiej pierwsze miejsce na podium należy do nas.
Wielu Polaków z pamięci, niczym Inwokację z Pana Tadeusza, potrafi wymienić przynajmniej kilka odmian jabłek. Rzeczywiście, odmian deserowych na naszych stołach można by zgromadzić całe mnóstwo. Najbardziej popularne i najczęściej spotykane w sklepach to Gala, Szampion, Ligol, Jonagold czy królująca w wypiekach Szara Reneta. W ostatnich latach popularność zdobywają także odmiany azjatyckie.
Jednak handel tymi owocami nie należy do najłatwiejszych. Wystarczy wspomnieć, że konsumenci coraz częściej wybierają owoce sezonowe, w związku z czym długotrwałe przetrzymywanie jabłek w magazynach wcale nie musi przynieść korzyści. Dodatkowo eksportując na dalekie rynki, jak Indie, trzeba wstrzelić się w moment największego popytu, kiedy nie ma na rynku jabłek z drugiej półkuli. Sytuacji nie ułatwiają też Stany Zjednoczone, które z dużym zaangażowaniem potrafią chronić własny rynek przed zagranicznymi jabłkami, w Azji Chiny mogą stanowić dużą konkurencję.
Gdy życie podsuwa ci cytrynę to... zrób sobie lemoniadę
A polskim sadownikom życie podsuwa i "cytrynę" i... kłody pod nogi. Rolnictwo jest przecież niezwykle podatne na potyczki handlowe między krajami. W tym przypadku musimy cofnąć się kilka lat wstecz, do roku 2014, kiedy to Rosja mocniej pokazała swoje rogi anektując ukraiński Krym. Pomijając skuteczność reakcji sceny politycznej z tamtego okresu, jednym z rozwiązań były sankcje nałożone na kraj pod przywództwem Putina. W związku z tym, jak to Rosja ma w zwyczaju, nałożono sankcje odwetowe. No i oberwało się polskim jabłkom, na które nałożono embargo.
Początkowo nastroje nie były najlepsze. W tamtym okresie 90% polskiej produkcji sadowniczej, jeżeli chodzi o jabłka, sprzedawano do Rosji. Nagle, z dnia na dzień okazuje się, że z owocami, których rocznie eksportowaliśmy nawet 1 mln ton, nie ma co robić. Leżą w magazynach i są ogromnym problemem.
Kreatywny Polak
Początkowo problem rozwiązywano sprzedając jabłka przez Białoruś, co pozwalało na eksport nawet 700 tys. ton z pominięciem embarga. Ostatecznie i tak trafiały na rynek rosyjski, ale nie jako jabłka polskie, tylko białoruskie. Zamiast owoców zaczęto też eksportować mus jabłkowy. Ostatecznie jednak Rosjanie zauważyli te działania i uszczelnili swój import. To jednak nie zraziło naszych rodaków, którzy zaczęli masowo produkować... cydr.
Choć cydr, zwany również jabłecznikiem, był w Polsce znany od XVI wieku, to na półkach sklepowych nie rzucał się w oczy. Pierwsze trunki produkowano w starożytnym Egipcie i Chinach, wspomina o nim nawet Biblia, a w średniowieczu zaczęto produkcję m.in. w Anglii, Walii, Hiszpanii czy Normandii.
Przekłada się to na współczesną produkcję, w której dominuje Wielka Brytania. W Wielkiej Brytanii cydr zdobył popularność dzięki zawirowaniom politycznym, a precyzyjniej dzięki wojnie stuletniej, w wyniku której zaczęło brakować winogron do produkcji wina. Jednak klimat znakomicie nadawał się dla jabłek, w związku z czym zaczęto masową produkcję cydru, który miał zastąpić wino.
Poza Wielką Brytanią cydr produkują: Hiszpania, Francja i Niemcy. Kiedy cydr zaczął zdobywać popularność w Europie, nasza polska szlachta niezbyt go polubiła, uważając trunek za tani alkohol dla biednych. Na stołach królowało zachodnioeuropejskie wino. Moda na jabłecznik przyszła dopiero w XIX wieku i skończyła się wraz z rozpoczęciem I wojny światowej. Za czasów PRL cydr odszedł nieco w zapomnienie. Tu powracamy do roku 2014, kiedy to cydr na nowo odkryto i wiązano z nim ogromne nadzieje. Powstały liczne marki, produkcją zajęły się duże browary, jak i mniejsze lokalne, produkujące trunki rzemieślnicze.
Do pełni szczęścia, jeśli chodzi o rozwój cydru, brakuje większej chęci ze strony polityków. Jest on dalej traktowany jak wino, co utrudnia jego promocję, możliwą np. dla piw smakowych. Akcyza również nie sprzyja zwiększaniu popytu. Ostatecznie znacznie łatwiej i taniej jest wyprodukować aromatyzowane piwo o maku zbliżonym do cydru, niż sam klasyczny jabłecznik. Jednak to być może tylko niewielkie trudności, które z czasem znajdą swoje rozwiązanie. Trzeba cieszyć się, że Rosja, chcąc nam zaszkodzić, niechcący przywróciła pewien zapomniany fragment naszej historii.
Zła wola Rosji dała dobre owoce Polsce
Embargo, które miało uderzyć w polskie sadownictwo uderzyło także w samą Rosję, gdzie spowodowało wzrost cen warzyw i owoców. Polscy sadownicy zwrócili też swoją uwagę w kierunku innych państw. Choć eksport do takich krajów jak Kazachstan jest trudniejszy ze względu na problemy z tranzytem, nasze jabłka bardzo polubili np. Egipcjanie, którzy na chwilę obecną wydają się być największym odbiorcą polskich owoców.
Jabłka przeznaczone na sok oraz przemysłowe zaczęliśmy też eksportować do Stanów Zjednoczonych i prowadzone są rozmowy w celu zwiększenia eksportu. Według danych GUS w 2021 r. zebrano ponad 4,4 mln t. jabłek, o 13% więcej niż w poprzednim sezonie, więc upadku sadownictwa na razie nie widać.
Podsumowując, wojna w Ukrainie spowodowała problemy w rolnictwie nie tylko polskim. Jednak embargo nałożone na polskie jabłka przywróciło zainteresowanie cydrem po ponad 100 latach zapomnienia. Może też wpłynąć pozytywnie na poszukiwanie nowych rynków zbytu i wzrost jakości upraw. Może niedługo jeszcze bardziej Polska będzie kojarzona z tymi owocami. Jak Holandia z tulipanami.
AUTOR: Karol Kubak