Transatlantykiem za Wielką Wodę. To był dopiero urlop!

Kochanie, gdzie w tym roku jedziemy na urlop? Może... parostatkiem w piękny rejs... najlepiej transatlantykiem do Ameryki? Tak mogły wyglądać wakacyjne plany Polaków już w 1936 roku, bo właśnie wtedy do służby weszła duma polskiej żeglugi, czyli kultowy MS Batory.

MS Batory. Duma polskiej żeglugi
MS Batory. Duma polskiej żeglugiPhoto by NCJ - Kemsley/NCJ Archive/Mirrorpix via Getty Images i TwitterGetty Images

Wielu z nas wybiera właśnie kierunek tegorocznych wakacyjnych wojaży i biorąc pod uwagę sympatie Polaków z ostatnich lat, z dużym prawdopodobieństwem będą to Grecja, Bułgaria, Chorwacja lub Turcja, a bardzo często także "sprawdzony" Bałtyk. I jakby to powiedzieć... nuda, a przynajmniej z perspektywy naszych dziadków czy pradziadków, którzy już przed II wojną światową pływali na wakacje do Ameryki! Tak, pływali i nawet katastrofa najsłynniejszego transatlantyku w historii, czyli RMS Titanic, nie była ich w stanie do tego zniechęcić, bo każdy chciał wejść na pokład Batorego.

MS Batory. Duma polskiej żeglugi

I nie byli w tym odosobnieni, bo era transatlantyków - przemierzających Ocean Atlantycki statków pasażerskich, kursujących na ustalonych liniach żeglugowych i obsługujących połączenia pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Europą - trwała ponad 130 lat i minęła dopiero wraz z wprowadzeniem transatlantyckiej łączności lotniczej, czyli w latach 60. ubiegłego wieku.

W Polsce zaczęła się zaś na początku lat 30. XX wieku, kiedy to Polskie Transatlantyckie Towarzystwo Okrętowe (PTTO), dysponujące trzema przestarzałymi jednostkami do transportu emigrantów do Stanów Zjednoczonych (SS "Polonia", "Pułaski" i "Kościuszko"), doszło do wniosku, że najwyższy czas się przekwalifikować i na dobre zająć turystyką. Po analizie kilku ofert, firma zdecydowała się na budowę dwóch bliźniaczych jednostek pasażersko-towarowych przez włoską stocznię Cantieri Riuniti dell’Adriatico, która miała przyjąć znaczną część wynagrodzenia w... węglu.

Piłsudski i Batory. To brzmi dumnie

Pierwszy ze statków nazwano "Piłsudski", a drugi po wielu sporach i dyskusjach, podczas których padały takie zacne nazwiska, jak Paderewski czy Kościuszko, wypłynął na szerokie wody jako "Batory" i stał się zdecydowanie sławniejszym z "braci" (również dlatego, że "Piłsudski" zatonął już w 1939 roku, podczas swojego pierwszego rejsu do Australii). Statki mogły zabrać na pokład 760 pasażerów i były pierwszymi na świecie jednostkami pasażerskimi, które oferowały dwie klasy, jedną dla luksusowych turystów (na podróż w obie strony statystyczny urzędnik musiał pracować podobno aż osiem miesięcy), a drugą dla "zwykłego" Kowalskiego.

Wszyscy pasażerowie, niezależnie od wybranej klasy, mogli jednak napawać oczy niewiarygodnym wystrojem transatlantyków, nad którym czuwała Podkomisja Artystyczna. Oznacza to dużą ilość drewna, wyposażenie (meble, lampy, żyrandole, a nawet karty dań!) zaprojektowane przez artystów oraz setki... tak, setki dzieł sztuki. Wystarczy tylko wspomnieć o wielkim portrecie - a jakże - Batorego, grafikach i obrazach Jana Cybisa, rzeźbie "Jan z Kolna" autorstwa Aleksandra Żurakowskiego czy ołtarzu, na którym widniała Madonna Częstochowska autorstwa Kenara i Jastrzębowskiego.

Wszystko po to, by "Piłsudski" i "Batory" stały się "pływającymi salonami", "ambasadami kultury polskiej" i po prostu "cząstkami ojczyzny". A że nie samą sztuką żyje człowiek, to pasażerowie podczas trwającego 8-9 dni rejsu mogli jeszcze korzystać z kaplicy, a także oddawać się uciechom ciała, bo do ich dyspozycji był salon z parkietem do tańca, bary, kort tenisowy, palarnia, czytelnia, sala gimnastyczna, basen ze słoną wodą o ogromnej wyporności niemal uniemożliwiającej utonięcie oraz jadalnie, gdzie cztery razy dziennie serwowano przepyszne potrawy.

Na bogato! Niech widzą i zazdroszczą

Brzmi jak bajka? Zdecydowanie, ale szybko przerwana przez wybuch II wojny światowej, podczas której "Batory" zmienił profil na wojskowy i aktywnie służył jako jednostka transportowa i desantowa - jak już wspomnieliśmy, w stosunku do "Piłsudskiego" były takie same plany, ale statek zatonął już listopadzie 1939 roku, najpewniej po wpłynięciu na minę.

Na szczęście nie był to jednak koniec jego kariery jako transatlantyku, bo po wojnie, a konkretniej w 1947 roku, wrócił do Gdyni i po remoncie do 1951 roku pływał na linii północnoamerykańskiej.

Co prawda zdaniem wielu pasażerów po wojnie był już tylko cieniem samego siebie i daleko mu było do oryginalnego piękna, ale wciąż cieszył się dużą popularnością wśród osób emigrujących do Ameryki, wyruszających w odwiedziny do rodziny czy marzących o urlopie innym niż nad pobliskim jeziorem.

Bo chociaż o podróżach po świecie w czasie PRL nie mówiło się głośno, to przecież zbędny luksus dla zwykłego zjadacza chleba, to brali w nich udział funkcjonariusze partyjni, zasłużeni ludzie kultury i kadra kierownicza i inni szczęśliwcy, którzy mieli taką możliwość i środki finansowe. Co więcej, poza rejsami transatlantyckimi i innymi egzotycznymi kierunkami, Batory czasem pływał również jako wycieczkowiec po Bałtyku.

Niestety na skutek ostrych kontroli ze strony amerykańskiej, które nastąpiły po tym, jak na pokładzie "Batorego" uciekł ze Stanów Zjednoczonych niemiecki komunista podejrzany o szpiegostwo, Gerhard Eisler, polski armator zdecydował się zawiesić linię Gdynia-Nowy Jork i spróbować swoich sił na trasie do Indii.  I choć jednostka w końcu wróciła do swoich transatlantyckich korzeni, to pływała już nie do USA, ale Kanady, a konkretniej Montrealu (na tej linii odbyła 112 rejsów).

Czas na emeryturę. Nadchodzi następca... też Batory

Co więcej, coraz wyraźniej widać było zmierzch "Batorego", który odbył swój ostatni rejs przez Atlantyk w 1968 roku, mając na koncie w sumie 222 rejsy liniowe (ponad 270 tys. pasażerów), 59 rejsów wojennych (120 tys. osób) i 75 rejsów wycieczkowych (30 tys. pasażerów). Od 1969 roku pełnił funkcję hulku hotelowego w Gdyni, ale rok później uznano to za nieopłacalne i w 1971 roku statek został oddany do zezłomowania - na zawsze zostanie jednak zapamiętany jako ten, który przed Bożym Narodzeniem przywoził do kraju pomarańcze!

Co ciekawe, chociaż koniec kariery "Batorego" przypada na lata, kiedy pasażerowie mogli już korzystać z połączeń lotniczych, to niestety nie z Polski, bo pierwszy lot Warszawa-Nowy Jork odbył się dopiero 13 kwietnia 1973 roku, więc potrzebne było zastępstwo. I znalazło się, a był nim jedynie kilka lat młodszy TSS Stefan Batory (uznawany za ostatni klasyczny transatlantyk w historii), który w swoją pierwszą podróż przez Atlantyk wyruszył 11 kwietnia 1969 roku.

Co prawda już wtedy nie brakowało głosów, że daleko mu do klasy i stylu poprzednika, ale rejsy do Ameryki wciąż cieszyły się ogromnym wzięciem, a pasażerowie ponownie mogli zaczerpnąć kultury i rozrywki. O wnętrza i ich wyposażenie znowu zadbali czołowi polscy projektanci (nie brakowało np. jadalni urządzonych w stylu zakopiańskim), a mocną stroną polskiego transatlantyku były też orkiestry, grające koncerty symfoniczne, umilające wieczorki towarzyskie i dancingi, a także posiłki.

Uczty jak na Titanicu. Palce lizać!

Te ostatnie były podobno prawdziwymi ucztami, bo jak wspominał po latach jeden z kucharzy, pasażerowie byli rozpieszczani takimi pysznościami, jak wędzony pstrąg tęczowy z oliwą truflową i pomidorami, zupa żółwiowa, polędwica wołowa marynowana w sosie estragonowym czy płonące lody podawane w rzeźbionych z lodu pucharach.

A skoro przy uciechach jesteśmy, to na "Stefanie Batorym" znajdowały się też mieszcząca prawie 300 osób sala widowiskowa, biblioteka ze zjawiskowym bursztynowym oświetleniem, sala gimnastyczna, sala zabaw dla dzieci, sauna, basen na rufie czy liczne bary.

Nie było mu jednak dane pływać tak długo jak poprzednikowi, bo wspomniana już dostępność lotów transatlantyckich zrobiła swoje - wybór między blisko 10 dniami a 10 godzinami jest dla zdecydowanej większości pasażerów oczywisty, więc w 2000 roku TSS Stefan Batory również poszedł na żyletki. A co z wyjątkowym klimatem rejsów transatlantyckich i radością z samej podróży? Tu do gry wkraczają wycieczkowce, ale wystarczy rzucić na nie okiem, żeby przekonać się, że czar prysł i "kiedyś to było lepiej".

Nie czas tracić ducha: Żołnierz po amputacji wraca na linię frontu w UkrainieDeutsche Welle
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas