6 największych kosmicznych katastrof
Człowiek jest ciekawy otaczającego go świata. Pociąga go poznawanie nie tylko własnej planety, ale też jej otoczenia. Kosmos nie jest jednak miejscem specjalnie przyjaznym ludziom, więc odkrywanie przestrzeni kosmicznej pociągnęło za sobą wiele ofiar.
Niedzielna katastrofa
• Rok: 1960
• Miejsce: Kosmodrom Bajkonur (ZSRR)
• Liczba ofiar: 126
Do największej katastrofy w historii zdobywania kosmosu doszło zaraz na samym jego początku. Przez ponad ćwierć wieku Moskwa ukrywała fakt, że 24 października 1960 r. na kosmodromie Bajkonur nastąpiła potężna eksplozja, która pozbawiła życia 126 ludzi. Niektóre szacunki mówią nawet o 200 ofiarach. Co się właściwie wydarzyło pół wieku temu?
ZSRR było państwem, które otworzyło erę kosmiczną i za wszelką cenę starało się utrzymać swą przewagę nad USA. W radzieckim programie kosmicznym działano więc pod presją czasu. Tak też powstała rakieta międzykontynentalna R-16, w kodach NATO znana jako SS-7. Choć jej plany nie budziły zastrzeżeń, daleka była od ideału.
- Do odpalenia musi dojść przed rocznicą rewolucji październikowej - naciskał na konstruktorów ówczesny przywódca Związku Radzieckiego Nikita Chruszczow. W takich okolicznościach w październiku 1960 r. na rampie startowej kosmodromu Bajkonur pojawiła się długa, biała, wąska rakieta z napisem CCCP.
Cały szereg problemów
Przedsięwzięciu od początku towarzyszył pech. Pierwotnie rakieta miała wystartować już 23 października, jednak uniemożliwiła to usterka techniczna. W ciągu następnych 24 godzin zaczęły pojawiać się kolejne problemy. Najpoważniejszy dotyczył paliwa, które składało się z dimetylohydrazyny i kwasu azotowego. Gdy substancje te wchodzą ze sobą w reakcję, zaczynają natychmiast płonąć. Mieszanka ta jest przy tym niezwykle toksyczna.
Paliwo spowodowało korozję zbiorników i zaczęło z nich uchodzić, ale centrum kontroli lotów zbagatelizowało to zdarzenie. Wkrótce potem wysłano polecenie, by otworzyć korki w zbiornikach paliwa, co okazało się katastrofalnym w skutkach błędem. Paliwo zapaliło się, a kosmodrom Bajkonur zmienił się w piekło na ziemi...
Ci, którzy nie zginęli w płomieniach, zatruli się oparami powstałymi w wybuchu. Słup ognia towarzyszący eksplozji widoczny był z odległości 50 km.
Papieros ratuje życie
Wśród ofiar katastrofy znalazł się m.in. najwyższy dowódca strategicznych wojsk rakietowych ZSRR, Mitrofan Iwanowicz Niedielin. Na powstałym pogorzelisku zespół ratowniczy odnalazł jedynie jego zegarek, który zatrzymał się na godzinie 18:45. Radziecka władza twierdziła później, że Niedielin zginął, podobnie jak pozostałe ofiary, w wypadku lotniczym.
Niezwykłe szczęście miał za to konstruktor rakiety Michaił Jangel. Chwilę przed eksplozją wyszedł zapalić papierosa, co ostatecznie ocaliło mu życie.
Zabójczy tlen
• Rok: 1967
• Miejsce: Przylądek Kennedy'ego (USA)
• Liczba ofiar: 3
Koniec lat 60. to apogeum wyścigu dwóch supermocarstw dążących do podboju Księżyca. W maju 1961 r. ówczesny amerykański prezydent John F. Kennedy ogłosił odważny cel: Do końca dekady na Księżycu ma się pojawić amerykańska flaga. Rosjanie podnieśli rzuconą rękawicę, choć oficjalnie nigdy się do tego nie przyznali.
Pośpiech jest jednak złym doradcą, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi bezpieczeństwo. Na Srebrnym Globie wylądowali ostatecznie Amerykanie, choć niewiele brakowało, by projekt Apollo został wstrzymany. Mogło się tak stać w wyniku wydarzeń z 27 stycznia 1967 r., czyli dwa i pół roku wcześniejszych niż pierwszy księżycowy spacer Neila Armstronga.
Zwykły rupieć
Od samego początku projekt Apollo wzbudzał wiele zastrzeżeń, które dotyczyły m.in. kwestii legalności udzielania miliardowych zleceń przez Narodową Agencję Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (NASA), realizującą przedsięwzięcie, a także problemów związanych z rozwojem programu i jakości wykonanych prac.
Prototyp kabiny Apollo 1 nie budził zaufania nawet u astronautów. Jeden z nich, Virgil Grissom, nie owijał w bawełnę mówiąc o nim: To zwykły rupieć!
27 stycznia 1967 r. to właśnie on wraz ze swymi kolegami Edwardem Whitem i Rogerem Chaffeem uczestniczył w symulacji odliczania startowego. W rakiecie działały wszystkie systemy, poza silnikami. Kabina była pod ciśnieniem czystego tlenu. Ten zaś jest ekstremalnie łatwopalny...
Wystarczyła mała iskra...
Podczas testu doszło do zwarcia w jednym z kabli. Astronauci szybko to zauważyli, a Chaffee od razu zgłosił, że na pokładzie Apollo 1 wybuchł pożar. Po niecałych 30 sekundach centrum lotów zdążyło jeszcze zarejestrować błagalny krzyk Chaffee'go: "Mamy tu straszny pożar! Wyjmijcie nas stąd! Płoniemy!"
Później połączenie się urwało i dopiero po pięciu minutach technikom udało się wyważyć właz do kabiny. W środku znajdowały się trzy ciała. Astronauci byli poparzeni, choć nie to stanowiło przyczynę ich śmierci. Umarli oni w wyniku uduszenia.
Prawdopodobnym powodem pożaru było uszkodzenie izolacji kabla w pobliżu włazu, jednak ze względu na zniszczenie wnętrza kabiny nie można było tego określić ze stuprocentową pewnością. Kable poprowadzone luźno po całym statku mogły ulec uszkodzeniu praktycznie wszędzie, a w atmosferze tlenowej do katastrofy wystarczyło małe zwarcie.
Feralne liny spadochronowe
• Rok: 1967
• Miejsce: Kazachski step (ZSRR)
• Liczba ofiar: 1
Rok 1967 był z punktu widzenia podboju kosmosu bardziej niż tragiczny. Już w styczniu na pokładzie Apollo I zginęło trzech Amerykanów. W tym samym miesiącu podczas pożaru makiety kabiny kosmicznej w bazie lotniczej w San Antonio zmarli William Bartley i Richard G. Harmon. W lipcu podczas wypadku samochodowego śmierć poniósł amerykański kosmonauta Edward G. Givens jr. W październiku katastrofę odrzutowca T 38 na Florydzie życiem przypłacił kolejny z członków amerykańskiego programu kosmicznego, Clifton C. Wiliams. Także później śmierć nie przestała wyciągać swych rąk w kierunku zdobywców kosmosu.
Trzy lata wcześniej radziecki kosmonauta Władimir Komarow jako członek pierwszej wieloosobowej załogi znalazł się po raz pierwszy w przestrzeni kosmicznej. Już wtedy jego powrót z tej dalekiej podróży wydawał się cudem. Kreml tak bardzo spieszył się z realizacją swej misji, że kosmonautów w przestrzeń kosmiczną wysłał bez skafandrów.
W 1967 r. Komarow po raz kolejny okazał się pionierem, tym razem niestety w smutnej dziedzinie - stał się pierwszym człowiekiem, który poniósł śmierć bezpośrednio podczas lotu kosmicznego - w kabinie statku Sojuz 1.
200 usterek
Pojedynek USA z ZSRR w dużym stopniu naznaczył obustronny pośpiech. - Rakieta ma wiele usterek, które należy usunąć - naciskał na radzieckiego przywódcę Leonida Breżniewa zastępca Komarowa, Jurij Gagarin.
Plan pierwszego lotu Sojuzu był taki, że statek po kilku okrążeniach Ziemi miał się spotkać z Sojuzem 2, którego start planowano na dzień później - kosmonauci mieli przejść w wolnej przestrzeni pomiędzy statkami. Sojuz 1 w opinii krytyków miał ponad 200 usterek i awarii, Breżniew jednak bagatelizował te zgłoszenia. To właśnie dlatego 23 kwietnia statek z Komarowem na pokładzie wystartował. Na problemy nie trzeba było długo czekać.
Nie wysunął się panel solarny, wskutek czego brakowało energii do napędzania wszystkich systemów w pojeździe. Do awarii dochodziło także w układzie stabilizującym statku, usterki te Komarow musiał rozwiązywać ręcznie. Problemy kumulowały się i centrum lotów zdecydowało się na bezprecedensowy krok - odwołało lot Sojuzu 2, a Komarowa poinformowało, że po zaledwie 19 okrążeniach planety ma się przygotować do przedterminowego powrotu.
Swobodny spadek w atmosferze
Gdy Sojuz zaczął opadać w kierunku Ziemi, celem spowolnienia opadania wysunął spadochrony. Jednak ponieważ kabina obracała się także dookoła własnej osi, liny spadochronowe poplątały się. Na skutek tego pojazd z Komarowem na pokładzie spadał zupełnie swobodnie. Dodatkowo, tuż po upadku na ziemię, zapaliła się kabina. Komarow nie miał szans na przeżycie.
Późniejsza kontrola dowiodła, że Sojuz 2 spotkałby prawdopodobnie podobny los, dlatego też decyzja centrum lotów o przerwaniu misji ocaliła od śmierci kolejne osoby.
Po tej katastrofie rozwój radzieckiego programu kosmicznego uległ spowolnieniu, co spowodowało, że flaga z sierpem i młotem nigdy nie zawisła na Księżycu.
Nieszczelna kabina
• Rok: 1971
• Miejsce: orbita Ziemi
• Liczba ofiar: 3
Program Sojuz pomimo niepowodzeń był kontynuowany, a w 1971 r. rakietę wystrzelono po raz 11. Jej załogę tworzyło trzech radzieckich kosmonautów: dowódca Gieorgij Dobrowolski, badacz Wiktor Pacajew i inżynier pokładowy Władysław Wołkow. Sojuz 11 miał dotrzeć do stacji kosmicznej Salut 1.
Statek wystartował 6 czerwca 1971 r. Początkowo nic nie wskazywało na zbliżającą się tragedię. Start odbył się bez problemów, ale po kilku dniach spędzonych na orbicie zaczęły pojawiać się pierwsze kłopoty. 27 czerwca na pokładzie Sojuz 11 wybuchł pożar, którego przyczyną było zwarcie elektryczne. - Domagamy się pozwolenia na natychmiastowy powrót na Ziemię - zażądała stanowczo po zaistnieniu incydentu załoga. Centrum kontroli lotów wahało się i na powrót zezwoliło dopiero dwa dni później.
Wadliwe zawory
Sojuz 11 odłączył się od stacji kosmicznej i wtedy Dobrowolski miał zauważyć, że hermetyczne zawory są nieszczelne. Załoga potwierdziła centrum kontroli lotów zapłon silnika hamującego, a ostatnie słowa, jakie odebrano z pokładu brzmiały, że wszystko jest w porządku. W rzeczywistości nic nie było!
Pół godziny przed wejściem do atmosfery w kabinie gwałtownie spadło ciśnienie - zawiódł zawór wyrównawczy. Kosmonauci nie mieli na sobie skafandrów, tylko zwykłe kombinezony - pozostało im ze grozą obserwować, co się dzieje.
W ciągu 15 sekund załoga straciła przytomność. Zanim atmosfera ziemska zaczęła się wdzierać do wnętrza kabiny, tlenu brakowało w niej od ponad 10 minut. Dla kosmonautów na ratunek było już za późno. Manewr lądowania odbył się bezproblemowo, ale zespół ratowniczy w kabinie odnalazł już tylko trzy ciała.
Zagłada lotu STS-51-L
• Rok: 1986
• Miejsce: atmosfera Ziemi
• Liczba ofiar: 7
Przez następne 15 lat od tragedii Sojuzu 11 nie doszło do żadnej podobnej katastrofy. Specjaliści przewidywali jednak, że kolejna "kosmiczna" tragedia była tylko kwestią czasu. Czarnym dniem okazał się 28 stycznia 1986 r., gdy w swą dziesiątą misję miał wyruszyć wahadłowiec Challenger.
Misja otrzymała nazwę STS 51-L. Feralny dzień nie zapowiadał się optymistycznie - nocne mrozy spowodowały oblodzenie wyrzutni na przylądku Canaveral stwarzając poważne ryzyko.
Mimo to, siedmioosobowa załoga, w której skład weszła m.in. nauczycielka Christa Sharon McAuliffe, wyruszyła ostatecznie w podróż ku wieczności. Dyrektor NASA Jesse Moore oświadczył, że zdaniem agencji warunki są wystarczająco dobre do startu.
Na pełnym gazie
Około pół sekundy po starcie przy prawym pomocniczym silniku pojawia się mała chmura siwego dymu. Podekscytowana lotem załoga nie zdawała sobie jeszcze sprawy z zagrożenia. W eterze roznosiły się pełne entuzjazmu okrzyki astronautów.
Po 40 sekundach na wysokości niecałych 6 km wahadłowiec przekroczył prędkość dźwięku. W ciągu 20 kolejnych sekund kamery zarejestrowały ponad 2-metrowy płomień, a przyrządy wykazał spadek ciśnienia w uszkodzonym silniku.
Załoga nie przeczuwała katastrofy. Tymczasem gumowe pierścienie pomiędzy poszczególnymi częściami prawego pomocniczego silnika straciły w ciągu startu swą sprężystość, przez co do silnika przenikały spaliny o temperaturze tysięcy stopni Celsjusza. Przepaliły tam osłonę silnika i jego połączenia z głównym zbiornikiem. Jednak jeszcze 70 sekund od startu dowódca Francis Scobee zameldował: "Houston, wszystko w porządku, lecimy na pełnym gazie!"
Tragiczna 73. sekunda
Dwadzieścia siedem sekund po starcie przepalone zostały mocowania prawego silnika pomocniczego, a ułamek sekundy później luźno zwisający silnik przebił ścianę zbiornika. Tę chwilę później zbiornik paliwa dosłownie rozszarpały siły aerodynamiczne. 73 sekundy po starcie doszło do potężnej eksplozji i na niebie pojawiła się ognista kula.
Dla załogi piekło dopiero się rozpoczęło. NASA twierdziła początkowo, iż załoga prawdopodobnie, ale nie na sto procent, straciła przytomność w ciągu kilku sekund po rozpadnięciu się wahadłowca, w konsekwencji zmiany ciśnienia atmosferycznego wewnątrz poważnie uszkodzonej kabiny. W trakcie poszukiwań szczątków ratownicy natrafili jednak na zużyte aparaty tlenowe. Oznacza to, że przynajmniej część załogi przeżyła wybuch i śmierć poniosła najprawdopodobniej dopiero na skutek zderzenia z oceanem. Dwie minuty przed tym swobodnie opadała w kierunku Ziemi i wiedziała już, co ją czeka na dole.
Pechowy wahadłowiec Columbia
• Rok: 2003
• Miejsce: atmosfera Ziemi
• Liczba ofiar: 7
Siedemnaście lat po katastrofie Challengera, 1 lutego 2003 r. przed 15:30 czasu środkowoeuropejskiego światowe agencje prasowe wydały lakoniczny komunikat: Krótko przed lądowaniem NASA straciła łączność z wahadłowcem Columbia.
Ostatnia misja Columbii rozpoczęła się 16 stycznia 2003 r. Załoga przeprowadziła w kosmosie kilka drobnych eksperymentów medycznych i biologicznych w zakresie mikrograwitacji. Po dwóch tygodniach miała powrócić do domu.
Awaria płaszcza izolacyjnego
Chwilę po tym, gdy NASA utraciła łączność z wahadłowcem, ogłoszono stan awaryjny. O godzinie 15:47 stacja telewizyjna CNN podała, że z szybko opadającego wahadłowca oddzielają się płonące fragmenty. Już w tym momencie sytuacja była zła. Niecałe 12 minut później cały świat wiedział o tym, że NASA rozpoczęła w Teksasie poszukiwania szczątków statku.
Co się właściwie stało? Załoga była skazana na śmierć w zasadzie już krótko po starcie, gdy w lewe skrzydło uderzył odłamek pianki izolacyjnej tworzącej osłonę głównego zbiornika. Modele matematyczne pokazały, że fragment ten prawdopodobnie trafił w skrzydło bezpośrednio na jego krawędzi natarcia, którą stanowią wydrążone panele z materiałów kompozytowych. Choć laminat ten uważano za niezwykle odporny, praktyczne testy dowiodły, że może dojść do odsłonięcia wewnętrznych elementów konstrukcyjnych skrzydła. Z tak uszkodzoną izolacją Columbia krążyła wokół Ziemi.
Gdy wahadłowiec schodził na Ziemię, przez dziurę w jednym z paneli krawędzi natarcia do wnętrza skrzydła przedostała się rozżarzona plazma, powstała na skutek tarcia statku o atmosferę. Columbia stała się niesterowna, a siły aerodynamiczne bezlitośnie rozerwały ją na strzępy. W szczątkach wahadłowca zginęło sześciu Amerykanów i jeden astronauta z Izraela Ilan Ramon.
Marcin Minda