Belgijskie Kongo. Okrucieństwo, o którym zapomniał świat

Do tubylców strzelano dla zabawy, obcinano im ręce, gotowano żywcem. Przez lata nikt nie wierzył, że słynna opowieść "Jądro Ciemności" oparta została na faktach. A kolonialna rzeczywistość była jeszcze bardziej brutalna. Znaleźli się jednak ludzie, którzy podjęli walkę z okrucieństwem.

Symbolem zbrodni w Kongo stały się obcięte dłonie tubylców
Symbolem zbrodni w Kongo stały się obcięte dłonie tubylcówdomena publiczna

Joseph Conrad zasłynął w świecie jako autor literackiego arcydzieła "Jądro Ciemności", najczęściej wznawianej książki w Wielkiej Brytanii, lektury szkolnej w Polsce, na której podstawie nakręcono kilka godnych uwagi filmów, w tym kultowy już obraz Francisa Forda Coppoli. Fabuła książki rozgrywa się w belgijskiej kolonii na przełomie XIX i XX wieku i ukazuje okrucieństwa, jakich bezkarnie dopuszczali się Europejczycy na ludności tubylczej.

Przez całe lata "Jądro Ciemności" w szkołach oraz na uniwersytetach była omawiana w oderwaniu od historycznego kontekstu, metaforycznie, uciekając jakby od świadomości, że przedstawiona na jej kartach historia wydarzyła się naprawdę, a jej główny, zdziczały anty-bohater Kurtz, był wzorowany na realnych żyjących osobach. Jak się okazuje, rzeczywistości była jeszcze bardziej koszmarna niż literacka wizja Conrada...

Zakompleksiony suweren i ambitni odkrywcy

Ziemie afrykańskiego Konga weszły w orbitę zainteresowań króla Belgii, niesławnego Leopolda II w latach 80. XIX wieku, w wyniku sensacyjnych odkryć podróżnika Henry’ego Mortona Stanleya. Podczas kilkuletniej, nasyconej przygodami podróży odkrył on olbrzymie dorzecze rzeki Kongo, zapełniając białe plamy na mapach czarnego kontynentu dziesiątkami rozpalających wyobraźnię i chciwość miejsc. Wzorem niemalże wszystkich władców ówczesnej Europy, Leopold Ludwik Filip Maria Wiktor z dynastii Koburgów zapragnął wyciąć sobie kawałek "afrykańskiego tortu". Z tym że Belg chciał tego tortu tylko dla siebie. Jego oddani ludzie rozpierzchli się po świecie, lobbując u wszystkich liczących się państw na korzyść zamierzeń Leopolda. Ówczesny układ polityczny sprzyjał tym zamierzeniom.

W końcu belgijski monarcha sfinansował kolejną wyprawę Stanleya w celu założenia w Kongu przyczółków badawczych, które miały być zalążkiem przyszłego lenna. Oczywiście kwestie badawcze czy filantropijne hasła niesienia kaganka cywilizacji biednym prymitywnym dzikusom, jak i zakładanie organizacji takich jak Międzynarodowe Stowarzyszenie Afrykańskie, Komitet do Zbadania Górnego Konga, Międzynarodowe Stowarzyszenie Konga były działaniami fasadowymi. Król Belgii za nic miał los Afrykanów, chciał pieniędzy.

Wreszcie w 1885 roku, po długiej międzynarodowej konferencji w Berlinie, na której dokonał się podział środkowej Afryki przez kolonijne mocarstwa, w prywatne ręce Koburga dostał się olbrzymi obszar ziemi. 76-razy większe od Belgii terytoria niemal natychmiast zaczęły być brutalnie eksploatowane, co oznaczało ogromną tragedię dla tubylców. Przemianowanie leopoldowych ziem na Wolne Państwo Kongo oraz zorganizowanie w 1889 roku Konferencji Antyniewolniczej pod auspicjami króla Belgii były wyrazem daleko posuniętych cynizmu i perfidii.

Szybko założono pierwsze bazy handlowe, które wkrótce rozrosły się w miasta, m.in. Léopoldville (dzisiejsza Kinszasa, stolica Konga), port Boma i dziesiątki innych. Największym problemem był transport towarów przez katarakty rzeki Kongo niedaleko jej ujścia, zaczęto więc budować podwaliny pod kolej, omijającą szerokim łukiem problematyczną przeszkodę.

Ówczesnym głównym towarem eksportowym Konga była kość słoniowa. Leopold II zamierzał ogołocić z niej całą swoją kolonię. By to zrealizować, nic nie mogło stanąć mu na przeszkodzie. Standardem ówczesnych mocarstw kolonialnych było traktowanie tubylców: Hindusów, Indian, Eskimosów, Afrykanów jako ludzi gorszej kategorii. Nieraz w ogóle nie dopatrywano się w nich cech ludzkich, a w wielu przypadkach traktowano ich jako część fauny, która albo da się podporządkować, albo zostanie wytrzebiona. Niemcy wiedli w tym prym, nie gorsi byli Brytyjczycy czy Amerykanie, ale król Leopold i jego kongijscy zwierzchnicy byli wyjątkowo bezlitośni.

Od samego początku swojej obecności w Afryce zaczęli brać masy ludzi do niewoli, palić całe wioski, łupić z żywego inwentarza plemiona, a wszelkie oznaki niesubordynacji karać śmiercią. Powołano specjalne milicyjne oddziały Force Publique złożone z Afrykanów pod dowództwem Europejczyków, by egzekwować nowe prawo. Jednostki formowane były z członków wrogich sobie plemion, co potęgowało tylko ich bezwzględność. Funkcjonowanie Konga wielu autorów porównywało do obozów koncentracyjnych i radzieckich gułagów, czy szerzej - do systemów totalitarnych ze swoim terrorem, systemem konfidentów, obezwładniającą kontroli, szkołami paramilitarnymi i rozwiniętym systemem kar oraz tortur. Z tym że w Afryce było jednak znacznie gorzej.

Bez względu na wiek, płeć i kondycję fizyczną, mimo chorób oraz ran każdy musiał harować do upadłego. Najwięcej niewolników zostawało tragarzami, niezbędnymi w jakichkolwiek przedsięwzięciach w dżungli. W połowie lat 90. roczne zapotrzebowanie na tragarzy wynosiło 50 tysięcy osób. Całe zastępy pracowały również przy budowie kolei. W tym przypadku, miesięcznie odnotowywano tysiące zgonów. Wycieńczony niewolnik po prostu konał w zaroślach, pozostawiony na pastwę losu. Z tego powodu wkrótce trupy zaczęły zaściełać całe Kongo. Jednocześnie, wiadomości przekazywane opinii publicznej w Europie na temat Wolnego Państwa Kongo rysowały nową kolonię jako istny raj na ziemi, uosobienie humanitaryzmu i filantropii.

Dłoń odcinano wszystkim pod byle pozorem, tak że po kilku latach w Afryce roiło się od kalek
Dłoń odcinano wszystkim pod byle pozorem, tak że po kilku latach w Afryce roiło się od kalekdomena publiczna

Odcięte dłonie i stosy trupów

Sytuacja w Kongu z roku na rok zaczęła eskalować. Większość gubernatorów kolonii, oficerów czy przedstawicieli kolejnych spółek handlowych przestało widzieć w Kongijczykach ludzi. Z pozostałych po tym okresie setkach materiałów archiwalnych, głównie w postaci listów, dzienników, raportów, wspomnień oraz fotografii wynika, że życie tubylców nie przedstawiało żadnej wartości. Strzelano na przykład do tubylców dla sportu.

Jeden z oficerów, niejaki René de Permentier, stacjonujący w połowie lat 90. XIX wieku w rejonie równikowym, kazał wyciąć wokół swojego domu wszelkie zarośla, by móc strzelać z ganku do przypadkowych przechodniów. Gdy jakaś z niewolnic grabiąca podwórko pozostawiła na trawniku choć jeden liść (przypominam, że rzecz działa się w dżungli!), mordował w sumie dziesięć kobiet. Natomiast gdy ścieżka biegnąca przez las nie była należycie zadbana, zlecał zabicie pierwszego lepszego dziecka. Inni biali Europejczycy wpadli na jeszcze wymyślniejsze sposoby propagowania cywilizacji, takie jak gotowanie żywcem ludzi, przywiązywanie nagich tubylców do drzew czy bambusowych pali na całe dnie, obcinanie głów, języków, uszu, nosów, dłoni i batożenie chicotte - pejczem z wysuszonej, hipopotamiej skóry. Pewien administrator skazał grupę dzieci na chłostę za to, że w jego obecności miały czelność się zaśmiać podczas zabawy.

Jednak to odcięta, uwędzona czarna dłoń stała się symbolem terroru. Dłoń odcinano wszystkim pod byle pozorem, tak że po kilku latach w Afryce roiło się od kalek. Dłoń służyła również za dowód. Każdy członek Force Publique otrzymywał określoną ilość naboi. Jeden nabój równał się jednemu zabitemu. By dowódca oddziału miał pewność, że jego podwładni nie marnują amunicji np. w polowaniach, kazał pokazywać sobie właśnie odcięte dłonie.

Force Publique również składali się z niewolników, często niedożywionych albo wprost głodujących, więc nie było niczym dziwnym, że niekiedy ryzykowali użycie amunicji w innych niż egzekucyjnych celach, a zdarzało się również, że chybiali. By uniknąć kary, ucinali dłonie żywym niewinnym osobom, wędzili i całymi koszami, liczącymi nieraz tysiące sztuk, wręczali dowódcy makabryczne dary. Wiele przekazów mówi, że również głowy były mile widziane.

Jak odkrywca gumowej dętki przyczynił się do agonii milionów Afrykanów

Rozbudowa administracji kolonialnej, niewolenie kolejnych plemion, morderczy wysiłek tragarzy, wśród których śmiertelność wynosiła ponad 50 proc., narastający głód, choroby, ciągłe poniżenia, nieludzkie traktowanie... To wszystko było w Kongu Leopolda II na porządku dziennym. Mamił cały świat woalem oświeceniowego władcy, głuchy na krzyki milionów. Kolejne ekspedycje kierowane w głąb interioru pochłaniały niezliczoną liczbę żyć. To był jednak dopiero przedsionek piekła, jakie zgotować miała tubylcom kolonialna administracja.

W 1888 roku, szkocki weterynarz opatentował gumową, dmuchaną dętkę rowerową. Odkrycie stało się gigantycznym motorem napędowym przemysłu oponiarskiego. Gumy zaczęto używać nie tylko do rowerów, a później opon samochodowych, ale również do izolacji kabli, powłok nieprzemakalnych i wielu innych. Do wyrobu surowca niezbędny był kauczuk, a tak się składało, że w Kongu kauczukowe pnącza rosły na olbrzymich połaciach dżungli, były więc w nieograniczonych ilościach dostępne na wyciągniecie (niewolniczej) ręki. Maszyna ruszyła natychmiast. Leopold był tym bardziej zdeterminowany, ponieważ w tym samym czasie spadał popyt na kość słoniową i musiał posunąć się do ratowania interesu potężnymi pożyczkami. Dzięki zbiorom kauczuku szybko stał się milionerem.

By zebrać kauczuk, należało wejść na drzewo, naciąć odpowiednie pnącze i zlać do naczynia wypływający sok. Następnie należało go lekko wysuszyć i dostarczyć w miejsce skupu. Brzmi całkiem prosto, ale w kongijskiej rzeczywistości nic nie było takie, jak pisały o tym przychylne królowi Belgii gazety. Afrykańczycy wcale nie chcieli ryzykować wysokiej wspinaczki, należało więc ich zmusić.

Całe wioski były zamykane w prowizorycznych zagrodach, zmuszając mężczyzn do pracy. Gdy odmawiali wykonywania pracy, gwałcono ich żony i matki, mordowano całe rodziny. Motywacje do zbierania surowca mieli więc zapewnione. Na tym nie koniec. Każda wioska była zobligowana do wyrobienia minimalnej normy kauczuku. Gdy jej nie wypełniono, zbieraczy karano batami i pozbawiano ich diet, podobnie cierpieli zakładnicy. Głód pogłębiał fakt, że pozbawione pracy pola uprawne leżały odłogiem i zarastały, a cały inwentarz tubylców został zarekwirowany przez kolonistów. To działało jak reakcja łańcuchowa. Osłabione organizmy były bardziej podatne na choroby, tym bardziej, że europejczycy przytargali ze sobą nieznane wcześniej w Afryce odmiany grypy.

Pozbawiony pożywienia i chory organizm nie był wydajny, przez co śmiertelność była jeszcze większa niż dotychczas. To jednak nikogo z zarządców nie interesowało. Afrykanie byli wysyłani coraz głębiej w dżunglę, dziesiątkowani przez sadyzm oficerów i gubernatorów, plagi i głód. W tym samym czasie parowce pływały nieprzerwanym strumieniem między ujściem Konga, a kontynentem europejskim, przewożąc drogocenny kauczuk i kość słoniową. W przeciwną stronę transportowano tysiące sztuk karabinów i amunicji oraz różne tandety, służące za walutę Kongijczyków: skrawki tkanin, paciorki oraz pocięty miedziany drut.

Jedna z ofiar belgijskiej brutalności
Jedna z ofiar belgijskiej brutalnościdomena publiczna

Emisariusze sprawiedliwości

Wśród całego bestialstwa zarządu belgijskiego Konga, cynizmu oraz hipokryzji reszty cywilizowanego świata, znaleźli się na szczęście ludzie, którym los Afrykańczyków nie był obojętny, a co najważniejsze - widzieli w nich ludzi, a nie diabłów, robactwo czy małpy, jak pisano o nich w wielu pamiętnikach.

Edmund Dene Morel był dziennikarzem o angielsko-francuskich korzeniach, który pracując w biurach firmy Elder Dempster, zajmującej się transportem między Kongiem a Europą, natrafił na niepokojące dokumenty, z których wynikało, że w zamian za olbrzymie ilości kauczuku i kości słoniowej z Konga, do Afryki płyną parowce załadowane amunicją, karabinami i praktycznie bezwartościowymi bibelotami, które służyły jako płaciwo. Z prywatnego śledztwa Morela wynikało, że Kongijczycy za swoją pracę nie dostawali praktycznie nic w zamian, ergo - w Belgijskim Kongo panuje zamordystyczne niewolnictwo.

Morel nie mógł przemilczeć takich zbrodni, więc cały swój wysiłek włożył w zdyskredytowanie działalności Leopolda II w oczach świata. To był pojedynek na miarę Dawida i Goliata. Szczęśliwie, dziennikarz nie był sam. Szybko o Morelu usłyszał Roger Casement, konsul Jej Królewskiej Mości w Kongu, który na początku XX wieku opublikował obszerny, makabryczny raport dotyczący belgijskiej kolonii. Ów duet założył w 1904 roku Towarzystwo Na Rzecz Reform w Kongu, które poparło wielu czołowych polityków i ludzi kultury na świecie. Każdego tygodnia publikowali artykuły, ulotki, notki prasowe na temat prawdy o biznesie Leopolda w Afryce. Ponadto Morel, niezwykle płodny jeśli chodzi o aktywność literacką, wydawał opasłe książki, w których zawierał przemycane z Konga opisy zbrodni, podparte ponadto rzeczowymi zdjęciami.

Działania tej dwójki odnosiły korzyści - wreszcie świat zobaczył na własne oczy humanitaryzm Leopolda II w praktyce. Szok i zgorszenie jednak nie pociągnęły za sobą żadnych konkretnych działań. Dopiero pewien obyczajowy skandal miał podkopać pozycję Koburga.

Małoletnia prostytutka i rzeki krwi

Król Leopold na handlu kością słoniową i kauczukiem zbił niewyobrażalną fortunę. Co rusz fundował w Belgii kolejne pałace, łuki triumfalne, parki, pomniki, które następnie wielkodusznie ofiarowywał Belgii. Był w swoim kraju uwielbiany, aczkolwiek twarz inteligentnego i charyzmatycznego władcy runęła, gdy na jaw wyszedł jego płomienny romans z zaledwie 16-letnią prostytutką, niejaką Caroline. To zbulwersowało krajan, którzy momentalnie odwrócili się od niego. Na taki skandal czekała tylko reszta świata.

Na całym kontynencie i w Stanach Zjednoczonych zaczęły powstawać karykatury, ukazujące Leopolda w wielu bardzo kompromitujących sytuacjach. Belg odpowiadał pięknym za nadobne, przekupując redakcje oraz dziennikarzy, żeby ci publikowali szkalujące inne kraje artykuły. Na porządku dziennym było manipulowanie i szantażowanie politykami, ludźmi pióra, w sprawę zaangażowały się również głowy kościołów, tak protestanckiego jak i katolickiego, jeszcze mocniej polaryzując społeczeństwo. W apogeum tych dziennikarskich wojen, Leopold postanowił w 1904 roku powołać zależną od siebie komisję, złożoną z sędziów pochodzących z Włoch, Belgii oraz Szwajcarii, którzy udali się do Konga. Zeznania setek świadków wstrząsnęły komisją, w wyniku czego planowany fortel miał skutek odwrotny do zamierzonego - pozorne śledztwo zamieniło się w prawdziwe. Podczas słuchania zeznań niektórych Afrykanów, członkowie komisji szlochali, inni potrafili targnąć się na swoje życie.

W 1908 roku Leopold zrzekł się władzy nad Kongiem. Zgodnie z jego testamentem Wolne Państwo Kongo przeszło we władanie Belgii. Naiwnością byłoby sądzić, że od tamtej pory życie tubylców uległo poprawie, ponieważ dalej byli okrutnie wykorzystywani, zresztą podobnie jak w innych afrykańskich koloniach. Nawet wyzwolenie się kraju z rąk europejczyków, co miało miejsce w latach 60-tych XX wieku, nie powstrzymało rozlewu niewinnej krwi.

Rachunek

Uznaje się, że przed zjawieniem się Europejczyków, obszar objęty przez Leopolda we władanie zamieszkiwało około 20 milionów ludzi. Niektóre źródła podają liczbę o pięć milionów wyższą. Wskutek mordów, głodu oraz chorób, w latach od około 1884 do 1908 roku liczba mieszkańców Konga zmniejszyła się o połowę. Znaczy to, że Leopold II ma na swoim sumieniu ponad 10 milionów niewinnych ludzi. Dla porównania, w niemieckich obozach koncentracyjnych podczas II wojny światowej zginęło ok. 6 milionów Żydów.

Mimo tego, nie ustawia się Leopolda II Koburga w panteonie największych zbrodniarzy XX wieku, a jego spadkobiercy oraz rząd Belgii nigdy nie poczuli się do odpowiedzialności za to ludobójstwo, nie wystosowali też żadnych oficjalnych przeprosin. Po dziś w podręcznikach historii czasy Leopolda II są uznawane za okres wielkiego wzrostu gospodarczego i kulturalnego Belgii, tak jakby krzyk milionów ofiar z innego kontynentu nie docierał do pozłacanych pałaców Brukseli.

Niestety, na ów zew cierpienia głuche były też inne państwa, uchodzące za awangardę cywilizacji, czerpiące pełnymi garściami z dobrodziejstw egzotycznych kolonii.

Filip Bogaczyk - Historyk, absolwent UAM w Poznaniu, pasjonat muzyki metalowej i rockowej, autor książki "Zetrzyj krew i graj dalej - historia zespołu Turbo". Publicysta portalu TwojaHistoria.pl

Ciekawostki Historyczne
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas